To, zdaniem samych muzyków Can, druga płyta w ich dorobku (składankowy „Soundtracks” traktowany jest przez nich jako pozycja uboczna) i zarazem pełnowymiarowy debiut Damo Suzukiego jako wokalisty.
W oryginale to dwie czarne płyty, całość bez problemu mieści się jednak na jednej srebrnej płytce. Choć Can – przynajmniej w pierwszym okresie działalności – z wielu przyczyn trudno traktować jako zwykły zespół, a ich muzykę określać mianem „zwykłej” czy „normalnej” – na tym, najlepszym w swym dorobku albumie muzycy Can całkowicie zrywają z jakimikolwiek regułami i schematami, jakimi rządzi się muzyka popularna. „Tago Mago” to niesamowita podróż w dźwiękowe nieznane. Jest tu chyba wszystko. Kontrasty, zmiany nastrojów, maniakalne rytmy i długie chwile amorficznego, pozbawionego rytmu dźwiękowego spokoju, śpiew, zawodzenie, recytacje i wrzask, rock, psychodelia, studyjne eksperymenty z obróbką dźwięku i łączeniem zupełnie różnych elementów na zasadzie swobodnego kolażu, partie instrumentalne (zwłaszcza gitary) często wychodzące poza granice systemu tonalnego, awangardowa muzyka poważna i jazz…
Pierwsza z dwóch czarnych płyt opiera się na bardziej zrytmizowanych kompozycjach; drugi album z kolei zawiera długie chwile pozbawione rytmu, jakby zapowiadające muzykę ambient. “Paperhouse” zaczyna się wręcz balladowo – spokojny śpiew, łagodna partia gitarowa – ale po paru minutach rytm nagle przyspiesza, staje się wręcz transowy, Karoli zaczyna grać bardziej ekspresyjnie. Na koniec wszystko znów się uspokaja, pojawia się ładna partia gitarowa. Zgodnie z tytułem, „Mushroom” robi bardzo zaćpane wrażenie: jednostajny, gęsty rytm perkusji, atonalne gitarowe dodatki, śpiew Suzukiego – a właściwie natchniona, hipnotyczna melorecytacja – rozpięty między szeptem, zawodzeniem a krzykiem… Zupełnie psychodeliczne wrażenie robi „Oh Yeah” – niby zgrabnie, rytmicznie pędzi toto do przodu, ma specyficzne, repetycyjne groove, ale od czasu do czasu nagle pojawiają się intrygujące pauzy, do tego Czukay pododawał sporo studyjnych zabiegów typu odtwarzanie taśmy od tyłu (choćby brzmienie talerzy perkusyjnych), czy rozmaite nakładane na muzykę i śpiew efekty. „Halleluhwah” to z kolei 18 minut Can w pigułce: monotonny, nieco funkujący, hipnotyczny rytm, podawany w ten charakterystyczny, „płynący” – trudno to inaczej określić – sposób przez Liebezeita, maniakalny śpiew rozpięty między nuceniem, szeptem a wręcz skowytem, syntezatorowe odjazdy, wyraźna linia basowa, atonalne gitary… „Aumgn” to już kompletny odjazd: klawiszowe, „przelewające się”, ambientowe tło, gitarowe linie, nawiedzona recytacja Schmidta, różne dziwne perkusjonalia, kontrabasowe odloty… „Peking O” to z kolei masa studyjnych szaleństw (partie perkusji obrobione i skrajnie przyspieszone, przypominające terkot jakiejś maszynerii, nawiedzone wokalizy Suzukiego, organy, jazzujący fortepian, elementy muzyki dalekowschodniej, fortepianowe klastery…) Na sam koniec mamy nieco bardziej zwięzłą, zagraną z lekkim przymrużeniem oka, „Bring Me Coffee Of Tea”.
Trudna w odbiorze to płyta. Ale przy bliższym poznaniu – fascynująca. Świadectwo eksperymentalnej swobody, jaką cieszył się rock na początku lat 70., podpartej solidnym muzycznym wykształceniem. Zarazem jedna z najbardziej nowatorskich, eksperymentalnych płyt w historii – obok floydowskiej „Ummagummy”, wczesnych dokonań King Crimson i „Strange Is This World” oraz „Marionetek” Czesława Niemena, jak również źródło inspiracji choćby dla wielu grup shoegaze’owych lat 80. i 90.