Świat muzyki potrafi być zaskakujący. Pełen sprzeczności. Często zdarza się, że to, co piękne i wspaniałe, łączy się z tym, co brudne i nieciekawe, a wielkie, wzniosłe idee i dążenia często łączą się z najzwyklejszym draństwem. Losy pierwszego lidera Pink Floyd są całkiem dobrym przykładem.
Pracę nad swoim solowym debiutem Syd zaczął jeszcze wiosną 1968. Tuż po tym, jak koledzy z Pink Floyd ostatecznie mu podziękowali. Na początku pracował z nim były manager zespołu – Peter Jenner. Ale te sesje szybko się zakończyły. Syd zniknął gdzieś na prawie rok. Do studia wrócił dopiero wiosną 1969. Pod okiem producenta Malcolma Jonesa i przy współpracy m.in. muzyków The Soft Machine praca ruszyła do przodu dość energicznie. Zaproszonych muzyków drażnił co prawda sposób pracy Syda – który przychodził do studia z zarejestrowanymi w wersjach demo piosenkami opracowanymi wyłącznie na gitarę i głos, po czym muzycy dogrywali do nich swoje partie, co mieli uczynić w jednym podejściu, bez wcześniejszego zapoznawania się z kompozycjami; przysporzyło to szereg trudności z uwagi na chaotyczny charakter nagrań, brak jednolitej tonacji utworów, nieustannie zmieniające się metra – ale praca posuwała się dość szybko naprzód, pomimo faktu, że Barrett z sesji na sesję robił się coraz bardziej chaotyczny i trudny we współpracy. I wtedy na scenie pojawili się panowie Roger Waters i David Gilmour. Sami podjęli się ukończenia płyty; Jones został odsunięty od dalszej pracy.
Gdy album na początku stycznia 1970 trafił na rynek, Malcolm Jones doznał szoku. Spośród nagrań z pierwszych, najbardziej owocnych, najbardziej udanych sesji na płytę trafiło jedynie kilka kompozycji. Większość „The Madcap Laughs” wypełniły utwory nieukończone, chaotyczne, często w postaci nieznacznie obrobionych w studio nagrań demo Syda, nierzadko z wpadkami i fałszami. Wiele spośród dobrych, udanych, jak najbardziej nadających się do publikacji nagrań pominięto – tak po prostu.
W jakimś stopniu można zrozumieć Gilmoura i Watersa. Bo przecież pierwsze miesiące po wyrzuceniu Barretta były naprawdę trudne. Bo niejednokrotnie podczas koncertów w stronę Gilmoura leciały wyzwiska, a i monety czy puszki z piwem nie należały do rzadkości. Podobno Waters jeden z koncertów przypłacił rozciętym monetą czołem. Dodajmy do tego, że w sukces Pink Floyd pod wodzą Rogera Watersa i z Davidem Gilmourem jako gitarzystą i wokalistą nie wierzył prawie nikt. Nie wierzyli menedżerowie, nie wierzyła prasa muzyczna, nie wierzyli fani… Za to bardzo wielu wierzyło w wielki talent Syda Barretta, wierzyło, że to Sydowi pisana jest wielka kariera, ignorowało opowieści byłych już kompanów Barretta o coraz trudniejszej, coraz bardziej bezowocnej współpracy. I zestawiając „The Madcap Laughs”, Roger i David zrobili wszystko, by udowodnić światu, że twórcza współpraca z Sydem Barrettem była już niemożliwa, że Syd jako twórca wypalił się, że jest już tylko cieniem głównego twórcy „The Piper At The Gates Of Dawn”. Celowo wybrali głównie takie kompozycje, które ukazywały rozpad wielkiego talentu, zagubienie twórcze. I w efekcie otrzymaliśmy niezbyt udaną, niedokończoną, chaotyczną płytę.
Nie znaczy to, że na „The Madcap Laughs” zabrakło ciekawych utworów. Takie „Terrapin”, na ten przykład, jest całkiem udane. Leniwa ballada wykonywana przy akompaniamencie głównie gitary, z małymi dodatkami. Równie przyjemne wrażenie pozostawia zamykająca całość rockowa piosenka „Late Night”. Z tymi charakterystycznymi dla Barretta, długimi dźwiękami jeżdżenia zapalniczką po strunach gitary. „Here I Go” to przyjemna porcja przebojowego rocka. Do tego bodaj najlepszy utwór na płycie: oniryczna, tajemnicza ballada do tekstu Jamesa Joyce’a, „Golden Hair”.
I od tego momentu zaczynają się schody. Nagrane z muzykami The Soft Machine „No Good Trying” i „Love You” pozostawiają dziwne wrażenie: z jednej strony słychać, że muzycy starają się odtworzyć klimat wczesnych, psychodelicznych nagrań Pink Floyd, z dodatkiem (w „Love You”) elementów muzyki wodewilowej – z dobrym efektem, z drugiej zaś strony – daje się zauważyć wyraźny chaos, rozmemłanie podstawowych ścieżek obydwu utworów, całkiem umiejętnie kamuflowane przez instrumentalistów. W drugiej części „No Man’s Land” – swoją drogą całkiem przyjemnie rozwijającego się rockowego utworu – nikt już nawet nie próbuje maskować chaosu, potęgowanego przez szeptany „strumień świadomości” Syda.
Ten chaos chyba najbardziej widać w utworach, gdzie Syd pozostaje sam na sam z gitarą. Bez dodatkowych muzyków. Jak w „Dark Globe”, z chaotycznym metrum. Jak w „Long Gone”, „She Took A Long Cold Look” czy “Feel”. A już takie “If It’s In You” – z koszmarnym fałszem na początku, po którym Barrett zaczyna utwór ponownie, z licznymi fałszami i zacięciami w trakcie – to fragment, którego zamieszczenie na płycie jest przykrym nieporozumieniem (a raczej jak najbardziej celowym zabiegiem).
W roku 1970 można było jeszcze zasłaniać się twierdzeniami: że to i tak najciekawsze, co Syd nagrał, że nic lepszego nie znalazło się na taśmie, itp. itd. Po latach wiemy już doskonale, że tak nie było. Że wypadły choćby interesujące, a przy tym zarejestrowane bez wpadek piosenki „She Was A Millionaire”, „Swan Lee (Silas Lang)” i „Bob Dylan’s Blues”, że w archiwach utknęły intrygujące kompozycje instrumentalne „Lanky Part One” i prawie 20-minutowy „Ramadhan”… Prawie wszystkie ujrzały światło dzienne po latach. I niestety jedynie potęgują wrażenie, że na „The Madcap Laughs” mamy do czynienia z albumem zmanipulowanym, celowo zestawionym tak, by nie pozostawić u słuchaczy żadnej wątpliwości, że Syd Barrett jako artysta całkowicie dał się przytłoczyć problemom z własną psychiką. Że jego usunięcie z Pink Floyd było aktem wyższej konieczności. A swoistym potwierdzeniem tej tezy będzie następny solowy album Syda.
Wszystkie trzy płyty Syda Barretta doczekały się reedycji CD; w roku 1993 pojawił się box „Crazy Diamond”, zawierający wszystkie albumy Syda wzbogacone licznymi bonusami –różnymi alternatywnymi wersjami znanych już kompozycji (poszczególne płyty zestawu ukazały się też jako pojedyncze albumy). Wśród bonusów uzupełniających „The Madcap Laughs” in plus wyróżnia się ponad 6-minutowa wersja „It’s No Good Trying”, in minus – koszmarnie zafałszowany „She Took A Long Cold Look”.