Druga solowa płyta Syda Barretta ukazała się w grudniu 1970. Wypełniły ją nagrania zarejestrowane w pierwszej połowie tegoż roku, tym razem – w przeciwieństwie do debiutu, gdzie duża część piosenek była wykonywana przez Syda wyłącznie przy akompaniamencie gitary – w całości zarejestrowana z pomocą dodatkowych muzyków. Zabrakło wśród nich Rogera Watersa, którego zastąpił Rick Wright.
„The Madcap Laughs” powstawał w okresie niełatwym dla zespołu. Fani ciągle jeszcze pamiętali o Sydzie Barretcie, ciągle traktowali Davida Gilmoura z niechęcią, nierzadko wyrażając swoje uczucia bardzo dosadnie. I dlatego powstała płyta, mająca być dowodem, że pozbycie się Barretta było jedynie smutną koniecznością, że Syd jako twórca i wykonawca przechodził bardzo poważny kryzys. Stąd na albumie nie brakowało utworów niedopracowanych, chaotycznych, nierzadko zawierających wpadki i fałsze Barretta. W przypadku „Barrett” sytuacja była już inna: Pink Floyd w składzie z Davidem Gilmourem już zdobył sobie poparcie krytyki i fanów, już wypracował sobie nowy styl, nowe brzmienie, którego pierwszą dojrzałą manifestacją miała się okazać – nagrywana właśnie w pierwszej połowie 1970 – „Atom Heart Mother”. Więc i płyta „Barrett” wypada inaczej, wyraźnie lepiej od debiutu.
Udało się pozbyć fałszy, nieudanych podejść, wpadek. Same kompozycje są dużo bardziej ułożone, dopracowane, ograne. Choć niestety ani przez chwilę Syd nie wznosi się na wyżyny kompozytorskie znane z debiutu Pink Floyd – udaje mu się stworzyć szereg interesujących, udanych piosenek. Takich jak otwierająca całość „Baby Lemonade”: zgrabna rockowa kompozycja, z ładnie uzupełniającą tło gitarą 12-strunową Gilmoura, z nieco doorsowskimi organami Wrighta (zresztą gra Ricka na całej płycie wykazuje wyraźny wpływ stylu Raya Manzarka). Takich jak żartobliwe piosenki stanowiące klamrę strony B płyty winylowej: „Gigolo Aunt” i intrygująca, wykonana w sposób kojarzący się z piosenką aktorską, wzbogacona odgłosami dżungli i partią tuby, „Effervescing Elephant”. Takich jak leniwie sobie płynące „Dominoes” (z Davidem Gilmourem grającym na perkusji), jak tajemnicze, uroczo nastrojowe „Wined And Dined”, jak niespokojne, ponure „Rats”, jak nieco groteskowe „Maisie”. Także i tu trafiło parę kompozycji mniej udanych, jak „Waving My Arms In The Air” i połączone z nim „I Never Lied To You”, ale nie są to kompozycje tak słabe, jak najgorsze momenty poprzedniego longplaya.
Co było potem? Potem panowie David i Rick skupili się na swoim zespole, a Syd… no cóż. Niby coś tam tworzył, niby planował jakieś nagrania, ale skończyło się na jednym, zupełnie nieudanym, kompletnie chaotycznym koncercie. Gdy zaś sam zainteresowany przeczytał drwiącą recenzję, postanowił ostatecznie porzucić scenę. Na kolejny album sygnowany nazwiskiem Barretta fani musieli czekać osiemnaście lat.