Niezbyt długo istniał ten zespół – raptem 6 lat. Zaczęli w roku 1966 jako soulowo-bluesowa formacja, wykonująca głównie utwory swoich idoli – choćby Otisa Reddinga czy Johna Mayalla. Zespół przechodził zmiany składu (w pewnym momencie występowała z nim angielska wokalistka Joan Duggan, która potem wyszła za mąż za gitarzystę Frantiska Francla i oboje przenieśli się do zespołu Jazz Q, a w miejsce Francla pałeczkę gitarzysty przejął dotychczasowy basista Pavel Hunt) oraz ewolucje stylu, by w pewnym momencie, po dołączeniu grającego na instrumentach dętych Jana Kubika, wykrystalizować się jako rasowa jazzrockowa formacja w klimacie powiedzmy Colosseum. W tym składzie w roku 1972 zespół doczekał się debiutanckiej płyty - „Kure v hodinkach”. Trochę pokoncertował (pojeździli nieco po Polsce - koncert w Warszawie podziwiał m.in. kilkunastoletni Wiesław Weiss). I... na tym jego historia się zakończyła. Bo płyta nie przypadła do gustu ówczesnym włodarzom CSRS (pewnie też dlatego, że prawie całość tekstów napisał poeta Josef Kainar – zwolennik surrealizmu, nie przepadający za to za socjalizmem), szybko zakazano kolportażu albumu, a zniechęceni muzycy postanowili się rozstać. W roku 1999 specjalizujące się w wydawaniu różnych muzycznych perełek Wydawnictwo 21 wydało „Kure v hodinkach” na CD.
Bardzo dobry zespół to był. Solidna, hałaśliwa, motoryczna sekcja, wszechobecne saksofony i klarnet, organy... Wstęp – z ładną partią saksofonu, organową wstawką i rzetelnym podkładem sekcji rytmicznej – to „Kure v hodinkach” w pigułce. Podobnie wypada „Ram pristich obrazu” („Ramy przyszłych obrazów”): dynamiczne, rockowe granie zaprawione saksofonem, nie brakuje energicznych gitarowych wstawek, harmonii wokalnych w refrenie i solidnie napędzającej całość sekcji, do tego wokalista potrafi popisać się stylowym wydarciem (na czele z efektowną „górką” w finale utworu). „Jenom laska vi kam” („Tylko miłość wie gdzie”) opiera się na dynamicznym, saksofonowym rytmie, na którym zbudowano czadowy, rockowy utwór z krótkim solem gitary basowej. Nastrojowa ballada „Ja a dym” ma w sobie coś z Jethro Tull (gitara klasyczna, flet, kontrastowa, renesansowa wstawka), choć sposób gry Jana Kubika na flecie ma więcej wspólnego z techniką Iana McDonalda czy Mela Collinsa niż z charakterystycznym stylem Iana Andersona (chociaż taki sposób gry też się pojawia, w duecie z gitarą elektryczną w instrumentalnym rozwinięciu), zresztą ciepły, subtelny finał może się nieco kojarzyć z płytą „McDonald & Giles”. W „Chvile chvil” wraca czadowe rockowe granie, z organami, przesterowaną gitarą, dodatkami dęciaków i hardrockowymi wokalizami. Akustyczny początek „Par stoleti” („Kilka stuleci”) ładnie rzeźbią gitara akustyczna, flet i wibrafon; w drugiej części robi się bardziej rockowo, dochodzą saksofony, gitara elektryczna, wokalizy – generalnie, znów panuje tu nastrój albumu dwóch panów z King Crimson. W „Doky vlaky hlad a boty” („Doki, pociągi, głód i buty”) panowie wracają do riffowania, sporo tu konkretnego współgrania gitary i saksofonów, nie brakuje elektrycznych organów, basista też nie próżnuje. „Stale dal” pobrzmiewa hardrockowym Jethro Tull, ciężkie gitarowe granie idzie tu w duecie z bardzo Andersonowskim fletem, do tego gitarowe wokalizy, ciężka, rozpędzona gitara basowa (zwłaszcza w finałowym duecie z gitarą prowadzącą). Na koniec mamy utwór tytułowy, przebojowy, dynamiczny hard rock świetnie ożywiony partiami fletu.
Co jeszcze? Dwa nagrania z roku 1971. Dość eklektyczny hard rock (solidne riffowanie, mocna basowa podpora – włącznie z krótkim solem basisty, saksofonowe odjazdy…) „Kazdou chwili” i podobny, może ciut bardziej jednorodny „Tydeń w elektrickem meste”. „Vim ze placem to skonci”, z festiwalu Bratysławska Lira z 1970, to dość konwencjonalna bluesowa ballada, z Pavlem Fortem jeszcze jako basistą i gościnnie występującym Radimem Hladikiem. Soulowy singel z roku 1969, w tym „Summertime” z udziałem Joan Duggan. I klasycznie funkowo-soulowe, całkiem dobrze wykonane klasyki czarnej muzyki, nagrane na żywo w Pradze w 1968.
Na chwilę obecną płyta ta miała dwie edycje na CD. Edycja Wydawnictwa 21 nie szokuje jakością (całość zgrano na żywca z dobrego jakościowo winyla – brzmienie i dynamika są dobre, choć szału nie ma), ma dość kiczowatą okładkę (patrz obok - oryginał był dużo, dużo lepszy), jest też trudno dostępna, za to zawiera unikatowe bonusy, których nie ma w niedawnej, lepiej brzmiącej, zremasterowanej reedycji Supraphonu. Tak czy siak – jest to świetny album, zdecydowanie wart polecenia.