W sierpniu 1972 – po nagraniu trzech doskonałych płyt – Van Der Graaf Generator, po raz drugi w swojej historii, przestał istnieć. Bo panowie czuli się wypaleni twórczo (po takich płytach jak „H To He Who Am The Only One” i „Pawn Hearts” trudno się dziwić), bo finanse zespołu znów były w opłakanym stanie, a wytwórnia zaczęła ich traktować cokolwiek po macoszemu, bo zaczęli mieć siebie dosyć (podczas mamuciej włoskiej trasy Jackson podróżował jednym samochodem, drugi okupowali Piotruś i Hugh, a Smith jechał w furgonetce ze sprzętem). Niektórzy włoscy promotorzy proponowali co prawda zespołowi kontynuację w trio, bez Hammilla (na chwilę pojawił się taki skład – jako The Long Hello), ale Banton też postanowił na jakiś czas wziąć rozbrat z muzyką… Hammill wydawał płyty solowe, nagrane między innymi przy udziale (chwilowo) byłych kompanów, więc drogi całej czwórki nieustannie się przecinały. I w październiku 1974 zapadła decyzja, że Van Der Graaf Generator powróci na rockową mapę świata. Do studia panowie wrócili w styczniu 1975. Czteromiesięczne sesje okazały się na tyle płodne, że dostarczyły materiału aż na dwie kolejne płyty zespołu. Najpierw w październiku 1975 na rynek trafił „Godbluff”, następnie, pół roku później, „Still Life”.
VDGG AD 1975 brzmi już nieco inaczej niż ten z „H To He” czy „Pawn Hearts”. Zespół wypada tu jakby bardziej… dojrzale? W każdym razie, oprócz typowej dla zespołu surowej ekspresji i energii, od strony aranżacyjnej całość wypada bardziej poukładanie; eklektyczną strukturę znaną choćby z „A Plague Of Lighthouse Keepers” zastąpiły bardzo logicznie, spójnie poukładane kompozycje. Znikły przeróżne elektroniczne efekty nakładane na dźwięki saksofonu, brzmienie jest bardziej wyważone: poszczególne instrumenty uzupełniają się ze sobą bardzo naturalnie, logicznie. Więcej miejsca dostaje tutaj dla siebie gitara elektryczna (nie tylko pod postacią dzikiego gitarowego sprzęgu wieńczącego „Scorched Earth”), gdzieś w tle przebijają jazzowe akcenty (także w partii perkusji). Całość nadal ma w sobie mnóstwo ekspresji i energii, potrafi rasowo poszarpać nerwy słuchacza, by potem uraczyć go fragmentem – po prostu – pięknym. Do tego Hammill jeszcze bardziej rozwinął się wokalnie: przejścia z łagodnego, melodyjnego śpiewu do wściekłego wrzasku wychodzą mu jeszcze lepiej niż poprzednio. Co ciekawe, to na tej płycie wzorował się niejaki Johnny Rotten, wypracowując swój sposób śpiewania.
Tylko cztery utwory, z czego dwa pierwsze złączone w jedną całość. Urocza ballada „The Undercover Man” rozwija się powoli, z łagodnym fletem Jacksona, z narastającym organowym tłem; w środkowej części bardzo ładnie uzupełniają się ze sobą instrumenty klawiszowe (w tym klawinet Piotrusia) i dęte. Pełen organowych, perkusyjnych i saksofonowych (jest jeszcze albo klawinet, albo gitara – trudno ocenić) szaleństw i dysonansów „Scorched Earth” niepokoi ciągłymi zmianami tempa i nastroju; „Arrow” wypruwa nerwy rozpruwającym zmysły saksofonem, gitarowymi dodatkami i wściekłą ekspresją w głosie Hammilla, z akompaniamentem w pierwszej połowie utworu bardziej powściągliwym, w drugiej części – zdecydowanie bardziej czadowym. Zaś finałowe „The Sleepwalkers” łączy fragmenty delikatniejsze, ekspresyjne i podniosłe, zapowiadające już majestatyczne brzmienie „Still Life”. Do tego zróżnicowane brzmienia organowe, fletowe wstawki, saksofonowo-perkusyjny jam, jeszcze jakieś echa jazzu i pojawiająca się w pewnym momencie wodewilowa wstawka a la bossa nova…
Tylko cztery utwory, za to całość jest bardzo zwarta i spójna: żadnych dłużyzn, niepotrzebnych momentów. Jest też wyraźnie mroczna i ponura, emocjonalnie – szarpie i tarmosi słuchacza równie skutecznie jak „Pawn Hearts”. Bo to, tak po prostu, jest równie wielka płyta. Van Der Graaf Generator wrócił na scenę w porywającym stylu.