Piątek z Agronomem – odcinek IV.
Czwarty album Jethro Tull przyniósł – w pierwszej kolejności – kolejną zmianę w składzie zespołu. Tym razem w stronę drzwi podryfował Glenn Cornick. Co prawda udzielał się jeszcze w Jethro podczas sesji w czerwcu 1970, kiedy to Anderson opracowywał z zespołem wstępne wersje nagrań na „Aqualung”, ale czy na gotowej płycie znajdują się jakieś nagrane przez niego partie – to wie tylko Ian. Tak samo trudno dziś dociec, dlaczego okularnik zakończył przygodę z Tull. Ponoć obrotny menedżer kusił go obietnicą sfinansowania autorskiego projektu. Ponoć Cornick czuł się zniechęcony faktem, że żadna z jego kompozycji nie znajdowała uznania Iana. Ponoć to Ian wyrzucił basistę z zespołu… Na pewno wiadomo, że Glenn szybko założył Wild Turkey. I po nagraniu z nim dwóch płyt, rozwiązał tenże zespół i… powoli, powolutku słuch po nim zaginął. Na pewno też wiemy, że zastąpił go stary znajomy, Jeffrey Hammond-Hammond (to na cześć matki – zarówno jej panieńskie nazwisko, jak i nazwisko jej męża było zbiegiem okoliczności identyczne). Basista wyraźnie słabszy technicznie (zresztą bardziej niż muzyka pociągały go sztuki plastyczne) niż poprzednik, przez co sesje Jethro zaczęły się coraz bardziej przedłużać – bo opanowanie nowych utworów przychodziło Jeffowi znacznie wolniej niż Glennowi; za to człowiek w dużej mierze odpowiedzialny za ustabilizowanie sytuacji personalnej w zespole. A zespół się rozrastał: obok Hammonda-Hammonda, pełnoetatowym członkiem Jethro został John Evan, coraz mocniej z zespołem wiązał się też odpowiedzialny za aranżacje partii orkiestrowych David Palmer (*2 lipca 1937).
Właśnie – skład zespołu się rozrastał, zmieniało się też brzmienie. Po brzmieniowej surowiźnie debiutu już wcześniej zostało jedynie wspomnienie, ale… Wydany 19 marca 1971 „Aqualung” brzmiał bardziej bogato, wielopłaszczyznowo niż poprzedniczki. Także za sprawą bogatszych aranżacji, z większym udziałem tak wszelakich instrumentów klawiszowych, jak i orkiestrowo-chóralnych dodatków. Co nie znaczy, że zespół zatracił rockowy pazur. Weźmy choćby taką „Cross-Eyed Mary” – opowieść o małoletniej puszczalskiej, która po (pewnie nie pierwszej) skrobance jak gdyby nigdy nic idzie sobie do szkoły: narastający wstęp, w którym flet uzupełnia stopniowo narastające, nabierające mocy melotronowe tło, przechodzi w dynamiczne rockowe granie z konkretnym gitarowym riffem, klawiszowymi dodatkami i efektownym duetem Iana i Martina w instrumentalnym interludium. Ale jeśli o riffy chodzi, to wszystko bije na głowę utwór tytułowy: nie dziwi, że bardzo lubi go Steve Harris – wszak to riff z tych najbardziej klasycznych, hardrockowych. Sam utwór zaś przypomina o ciągotkach Iana do kombinowania: wszak mocniejsze fragmenty są tu bardzo ciekawie wyważane łagodniejszymi, akustycznymi wstawkami – a co najważniejsze, proporcje jednych i drugich sa trafione w punkt: ma być mocno – to ładujemy, kiedy trzeba – uspokajamy, by znów przywalić. Ian opowiadał w wywiadach, że w tym okresie poświęcił wiele czasu na zgłębianie tajemnic klasycznej kompozycji i aranżacji – i to słychać. Podobnie jak w nawiedzonym „Hymn 43”, gdzie w pewnym momencie pojawia się odjechana wstawka na flet i męski chór – naśladujący, czy może parodiujący natchnione kościelne pieśni. Dodajmy do tego jeszcze „Locomotive Breath” – nagrane głównie przez Iana (bo kompani jakoś nie mogli zrozumieć jego muzycznych koncepcji, więc sam ponagrywał co trzeba). Rzeczywiście, szoruje to do przodu jak lokomotywa: w tempie co nieco dostojnym, ale wiadomo, że niełatwo będzie toto zatrzymać. Ciekawie wypada „Up To Me”: podkład jest dość stonowany, chwilami skoczny, za to Ian wydziera się momentami jak Hołownia w rzeszowskim szpitalu (tylko że Szymonek w przeciwieństwie do Iana gwiazdorzył bez sensu).
Nie to, żeby Ian całkowicie zapomniał o tej subtelniejszej stronie swej twórczości. Jest na „Aqualungu” przecież „Babcia Gąska” – folkowo-renesansowe, akustyczne, subtelnie podbite melotronem granie w klasycznym Tullowym klimacie. Mamy tu kilka balladowych, akustycznych miniaturek, będących wręcz specjalnością Iana – czy to „Cheap Day Return” (wspomnienie dnia, gdy Ian odwiedzał chorego ojca w szpitalu, a pielęgniarki ustawiły się w kolejce po autograf), czy subtelna miłosna liryka w „Wond'ring Aloud”, czy wreszcie „Slipstream”. Zgodnie z wymową drugiej strony płyty, pełen jadowitego krytycyzmu religijnego.
Właśnie – choć Anderson broni się przed takim określeniem rękami i nogami, mamy tu dość luźny, ale jednak – concept-album. Pierwsza strona to wszak zestaw ciekawych, choć chwilami jadowitych obserwacji zwykłych ludzi (na czele z tytułowym Aqualungiem, opartym na tekście ówczesnej żony Iana, Jennie – pani Anderson była fotografką, pewnego dnia wykonywała cykl fotografii o bezdomnych koczujących nad Tamizą i jedna z nich stała się inspiracją do napisania tekstu. Siedzi na ławce w parku, gapi się obleśnie na małe dziewczynki, gil mu zwisa z nosa, lepkie paluchy wyciera w sutannę brudne łachy, gapi się na schnące w zimnym słonku koronkowe majteczki – nie ma co, ciekawym typkiem musiał być ten Akwalung). Druga strona zaś, to zestaw wyjątkowo jadowitych obserwacji dotyczących Kościoła i wszelkich zinstytucjonalizowanych form religii. Skoro Jezus może ocalić – niech sam się ocali przed poszukującymi krwawej chwały, co używają Jego imienia, by śmierć nieść – to mała próbka, z „Hymnu 43”. Coście Mu zrobili, ludzie? Zamknęliście Go w złotej klatce i zmusiliście, by ugiął karku przed waszą religią – On, który powstał z grobu… - to z kolei „My God”. Cholernie mocne słowa, daleko bardziej działające na wyobraźnię niż sto podartych na koncercie Biblii.
Lata mijają, a ta płyta się nie starzeje. Tak, jak nie starzeją się monumenty – bo „Aqualung” na pewno takowym jest. Za to monumenty mają to do siebie, że lubią rzucać bardzo długie cienie, z których to cieni niełatwo się wydostać. Ian Anderson postanowił wyjść z cienia „Aqualung” w wielkim stylu, nagrywając coś jeszcze lepszego – niezwykle ambitny, złożony, efektowny, 45-minutowy utwór. Czy mu się to udało – o tym w kolejnym odcinku.