Wieki temu (na przełomie 80 i 90) wszystko wydawało się być znacznie prostsze, nie istniała nieskończona liczba zespołów metalowych powielających do znudzenia te same patenty i nie różniących się między sobą niemal niczym. Chyba nie warto wymieniać. Były to zupełnie inne czasy, zwłaszcza w okolicach muzyki black metalowej; swoją pozycję ugruntowywały takie kapele jak Bathory, Venom i Celtic Frost, mieli rzesze fanatycznych wyznawców, a i do tej wesołej gromadki dołączył grający nieco odmienną muzykę Samael.
Co oferuje ten album współczesnemu słuchaczowi?
Świeży, współczesny słuchacz może nie wiedzieć do końca z czym ma do czynienia. (Skojarzenia wokół najgłębszych obszarów podziemia, mocnego przekazu popartego prymitywną, nieprzyjemną prawie muzyką.) Zakładam, że znając późną twórczość tego zespołu naturalnym, ciekawskim ruchem sięga po jego korzenie i tu – zaskoczenie.
Po niewiele znaczącym wstępie dostajemy rasową „jazdę” przypominającym w swoim najszybszych momentach te wcześniej wymienione zespoły. „Sleep of death” podobnie jak „morbid metal” nie są najbardziej reprezentatywnymi utworami tego albumu, są trochę odrębne, ale wydają się zaspokajać założenia kanonu tej sztuki. Z kolei już „worship him” objawia czym zajmować się chce Samael w tym czasie: potężnymi, ciężkimi, powolnymi kompozycjami. Inną rzeczą, na którą trzeba koniecznie zwrócić uwagę jest nastrój emanujący z tych utworów, ale o tym dłużej będzie trochę później. Instrumentalne „rite of cthulhu” odsłania odrobinę orientalną (może nawet antyczną) twarz Samaela oraz szczególną dbałość o dopracowanie, zgranie ze sobą wszystkich instrumentów, solidnego zbudowania sekcji rytmicznej mając wciąż na uwadze klimat. Czasami zespół przemyca nam różne „rodzynki” jak chociażby nagłe i chwilowe wyciszenie w środku nieco rozbieganego „the black face”, po którym następuje bardzo przyjemny, melodyjny i odmienny motyw na gitarze, poczym wszystko wraca do normy. Najważniejszym punktem płyty jest oczywiście kultowy „into the pentagram’...
W swojej surowości, miejscami do bólu nieprzyjemnej i chropowatej objawia się jakieś piękno i ponadczasowość. Ta cała koncepcja stojąca za tymi utworami (w pełni rozkwitająca na następnym wydawnictwie) jest odpowiedzą czy też antytezą wobec (wg mnie) szczytowego i klasycznego osiągnięcia black metalu, prawdziwego opus magnum gatunku pod postacią „the return” (1985) zespołu Bathory. Samael wytyczył nowe ścieżki i już na samym początku wpisał się silnie w historię muzyki ekstremalnej, a wielu ludzi słuchając tej muzyki zamykało się w ciemnym pokoju i przeżywało każdy dźwięk w „into the pentagram”, mając ciarki na plecach.
Wydaje mi się, że nie potrafię jednak w pełni określić sytuacji tych utworów we współczesnym świecie. Są obciążone sporą melancholią, okrzyknięte kultowymi, a nawet przez niektórych uważane za najlepsze dzieło zespołu. Co kto woli, nie zabraknie też tych twierdzących, że po prostu trudno było nagrać coś gorszego.
A może paradoksalnie przeobraża się to dzisiaj w dowód dla panów Xy i Vorph, że przy tak ubogim instrumentarium, skromnej produkcji, ale za to ogromnym zaangażowaniu można stworzyć naprawdę Wielkie Dzieło?