Podobno było to 3 września 1975 roku, na gruzach grupy performance COUM Transmissions powstał kultowy zespół, Throbbing Gristle. O ile dobrze pamiętam, to obsypywanie się czerwiem i przywiązywanie uciętych głów drobiu do członka, przestało wystarczać, więc postanowiono bliżej przyjrzeć się muzyce. Lub też jeśli ktoś woli – antymuzyce.
Nagranie tu recenzowane powstało w roku założenia zespołu, ale wydane zostało znacznie później, dopiero w 2001. Jest to sześć kompozycji, szereg dziwnych, miejscami może przypadkowych, przemysłowych lub też przetworzonych dźwięków, niektóre nawet pochodzące od tradycyjnego instrumentarium. Wydaje mi się, że aby w pełni docenić to dzieło, należy zrekonstruować tamte czasy, wtedy dopiero ujawni się prawda o tym, czego dokonał ten kwartet. Jest to tak naprawdę nienawiść dla przemysłu industrialnego, dla tradycyjnej muzyki, cios, przy którym muzyka punkowa wydawała się całkiem niewinna; jak wyżej wspomniałem – antymuzyka. Anty-riff, anty-rytm, anty-melodia, anty-wokal, anty-instrumentarium, anty-koncepcja, anty-twórczość. Ukrywa się w tym chęć przekroczenia granic, nie tyle muzyki, co całej kultury, wyrwania się z tych wszystkich więzi, z których czasem nawet nie zdajemy sobie sprawy.
Transcendencja.
Co najważniejsze, jest to też anty-dzieło. Miejscami jest głośno, ciężko, masywnie, dźwięki przytłaczają słuchacza swoją bezbarwnością, matowością, otępiałym rytmem, wyciszaniem lub powtórnym hucznym powrotem, wszystko bez wyraźnej myśli przewodniej. Do tej wizji dochodzi jęczący często wokal, tu już nie chodzi o śpiewanie czy o minimum zdolności w tym kierunku, można za jego sprawą coś przekazywać z pozoru bez znaczenia lub wzbudzać dodatkową irytację, zaskoczenie, tworzyć lub burzyć ledwie kiełkujący nastrój. Schizofrenia. Do tego: piski, pogłosy, echa...
Po najdłuższym, głośnym, ograniczonym i mimo wszystko hipnotycznym, przewrotnie nazwanym “Very Friendly’ pojawia się wyciszone i najkrótsze na płycie “Dead Bait”, eksperyment na pograniczu ciszy, który dziś u jednych będzie budził nikły uśmieszek na ustach, a u drugich zmarszczki na skupionym czole. Trzeci nawet go nie zauważą. Reszta płyty jest znacznie bogatsza, aranżacje, mimo że z pozoru chaotyczne i odpychające, tchną pewnym urokiem, nową estetyką, estetyką industrialną. I mimo upływu czasu są to kompozycje wciąż intrygujące i wybitne.
Jest to arcydzieło, być może niezamierzone i nie dla wszystkich, ale jednak arcydzieło. Twór wielki, trudny do ogarnięcia i przysparzający problemów słuchaczom, krytykom, jak i pewnie samym muzykom. Kłopotliwe Manus Dei. Może właśnie w wielkości tego nagrania należy upatrywać powodu, dla którego nie został wydany w 1975 lub 1976? Zgaduję, ale biorąc pod uwagę kolejne dzieło i dalej rozwijającą się koncepcję, jest to interesująca myśl...