Cztery lata czekaliśmy na nowe studyjne wydawnictwo walijskiej Magenty. Już wydany w 2013 roku The Twenty Seven Club przyniósł powrót do dłuższej, rozbudowanej progresywnej formy i We Are Legend wydaje się naturalną kontynuacją tamtych poszukiwań. A może powrotem do źródeł i wydanego przed 16 laty debiutu Revolutions, gdzie muzycy zaproponowali cztery 20 – minutowe suity. Nieważne, faktem jest, że tym razem Reed, główny kompozytor Magenty, pokazał swoją słabość do czarnej płyty i takich klasycznych albumów z historii rocka progresywnego jak Yesowe Close To The Edge i Relayer. Skonstruował bowiem płytę tworząc jedną, długą, ponad 20 – minutową kompozycję, w sam raz pasującą na pierwszą stronę winyla, i dwie ponad 10 – minutowe rzeczy, mogące wypełnić stronę B albumu.
Na We Are Legend Magenta nie zaskakuje jakąś zmianą stylistyki mimo pewnych personalnych zmian. Na albumie pojawiają się bowiem basista Dan Nelson i perkusista Jon 'Jiffy' Griffiths. Trzon formacji stanowią jednak od lat Rob Reed, Christina Booth i Chris Fry i to oni głównie decydują o brzmieniu albumu. A składa się na nie specyficzny, delikaty i drżący głos Booth, pomysłowe i rozbudowane partie instrumentów klawiszowych oraz melodyjna gitara Fry’a z częstym efektem wah wah. Z drugiej strony jest też i tak charakterystyczny dla nich wysoko brzmiący bas.
Nie jest to płyta, która wchodzi natychmiast. Pewne melodyjne smaczki docierają do słuchacza po kolejnych przesłuchaniach i dlatego warto poświęcić jej więcej czasu. 26 – minutowy Trojan na pewno wynagrodzi poświęcony mu czas swoją wielowątkowością, kontrastem, zgrabnymi, choć krótkimi solowymi figurami, którym daleko do progresywnych tyrad. Rozpoczęty dźwiękami pozytywki Colours zawiera i elementy akustyczne i folkowe, ale także częste u nich smyczkowo brzmiące aranże. W sumie, najmniej wyrazisty jest dla mnie Legend, niemniej trzyma solidny poziom płyty. Albumu, który fanów Magenty z pewnością nie rozczaruje.