Czy można zakochać się w muzyce zespołu usłyszawszy jej zaledwie trzydzieści sekund? Niby niemożliwe, a jednak... tak właśnie stało się gdy po raz pierwszy usłyszałem Magenta. Zaledwie półminutowy fragment „The White Witch” sprawił, że przez dwa niezmiernie długie miesiące, chodziłem jak w transie, starając się dotrzeć do jakichkolwiek nagrań grupy, i kiedy wreszcie dane mi było usłyszeć całość moje oczekiwania względem tego krążka zdążyły urosnąć do tak niebotycznych rozmiarów, że potrzebowałem sporo czasu, aby ochłonąć i w spokoju podejść do tego materiału…
Zanim jednak rozpiszę się o moim stosunku do muzyki zespołu, najpierw tradycyjnie kilka słów o samej grupie: Magenta to całkowicie nowa nazwa na progresywnym „nieboskłonie”, ich zeszłoroczny debiut „Revolutions” zdążył już jednak zająć kilka dość wysokich miejsc w plebiscytach podsumowujących miniony rok. Wystarczy bowiem spojrzeć na nazwiska, aby zorientować się że nie mamy do czynienia z nowicjuszami: głównym założycielem, kompozytorem i wykonawcą jest Rob Reed, multi-instrumentalista i wokalista znany z takich zespołów jak Cyan i The Fyreworks. Partneruje mu tradycyjnie Christina Murphy, wokalistka z którą współpracował już wcześniej przy okazji dwóch ostatnich albumów Cyan, oraz projekcie ubocznym – Trippa (grającym electro-pop, a’la współczesna wersja Eurythmics). Skład uzupełnia jeszcze kilku mniej znanych muzyków, oraz Steve Reed, odpowiedzialny za interesujący i epicki koncept płyty.
Głównym założeniem stojącym za powołaniem do życia Magenta było stworzenie muzyki wzorowanej na wielkich zespołach progresywnych lat 70-tych, do fascynacji którymi Rob Reed otwarcie się przyznaje. Sam pomysł nie jest może specjalnie oryginalny (vide chociażby Transatlantic), podobnie zresztą jak i muzyka zespołu, podczas słuchania której może czasami zapalić się w głowie ostrzegawcza, czerwona lampka z napisem „gdzieś to już chyba słyszałem/am”; jednakże jako całość „Revolutions” nie jest podobne do żadnej znanej mi płyty, czy wykonawcy, a jednocześnie słucha się jej naprawdę znakomicie. Sytuacja jest tu zresztą podobna, jak w przypadku wspomnianej przed chwilą grupy Transatlantic, z którą poza-muzycznie łączy Magenta całkiem sporo: podobny zamysł i inspiracje, długie rozbudowane kompozycje, optymistyczny nastrój utworów i wreszcie przede wszystkim równie doskonały i fascynujący efekt. Twórczość obu grup jest jednak nie do pomylenia: utwory Magenta są bardziej zwiewne, lekkie i nastawione na klawiszowe brzmienia, głównie za sprawą szalejącego za swoim zestawem Reeda, który nie pozostawia wątpliwości co do tego, kto jest pierwszoplanową postacią w tym zespole. Muzyka Magenta zmienia się jak obrazy w kalejdoskopie, nie pozostawiając słuchaczowi chwili do wytchnienia, praktycznie cały czas, przez ponad dziewięćdziesiąt minut jedna melodia goni drugą... a co kolejna to piękniejsza… Zresztą „melodia” jest słowem-kluczem w przypadku tej płyty, bowiem takiej masy i różnorodności pięknych melodii, zgrabnych aranżacji i świetnych pomysłów próżno szukać gdzie indziej. Wszystko to podkreślane jest przez piekielnie złożone harmonie wokalne, często składające się z wielościeżkowych, nakładających się na siebie partii. W przeciwieństwie do Cyan, tutaj to Christina pełni pierwszoplanową rolę i jej niesamowity, lekko „wibrujący” głos jest niewątpliwie jedną z największych zalet albumu. Nie zabrakło też miejsca na podniosłe chóry, deklamacje, męsko-damskie duety, słowem wszystko, czego dusza może zapragnąć. Największe wrażenie robią szczególnie dwa utwory: „The White Witch” i „The Warning”, oba z niezwykle przejmującą linią wokalną i genialnymi, przejmującymi solówkami. Zresztą jedno na pewno trzeba Magenta przyznać: umieją stworzyć naprawdę bombastyczne, powalające momenty, w których pełne życia melodie stopniowo narastając osiągają kulminację w postaci niesamowitej eksplozji dźwięków, która następnie ulega wygaszeniu i przechodzi np. w piękne, niekończące się gitarowe solo, jak właśnie w „The White Witch”… Jednocześnie wszystko to dzieje się niezwykle płynnie i naturalnie, tak że słuchacz dosłownie zalewany jest powodzią dźwięków…
Niestety płyta posiada też pewien zgrzyt w postaci utworu „Man the Machine”, który choć zbudowany w podobny sposób co pozostałe: równie zróżnicowany i bogaty, to jednak wyraźnie im nie dorównuje. Brak w nim tej specyficznej atmosfery, przez co miejscami nieprzyjemnie się dłuży, choć ma również i swoje momenty…
Pisząc tę recenzję bardzo starałem się pilnować, aby nie popaść w zbytnią egzaltację i nie użyć zbyt wielu „wielkich” słów… Być może nie do końca mi się to udało, ale moim zdaniem „Revolutions” zawiera po prostu wszystko to, co w rocku progresywnym najlepsze. Nie jest to najoryginalniejsza płyta pod słońcem, być może też wszystko to słyszeliśmy już wcześniej, ale ciężko pozostać obojętnym na tak świetnie skomponowany i zagrany materiał. Album posiada fenomenalną wręcz atmosferę, niezliczoną masę dobrych melodii i naprawdę niezapomniane momenty kulminacyjne i nie bez powodu zdobywa sobie ogromną popularność na całym świecie. R-e-k-o-m-e-n-d-a-c-j-a !!!!!!