Gdy odpaliłem ten album po raz pierwszy pomyślałem sobie: ot kolejny krążek Big Big Train zapatrzony muzycznie w legendę Genesis. Oczywiście w tę z lat 70 – tych. Przewidywalnie, bez zaskoczeń i wielkich uniesień. Z każdym przesłuchaniem jednak ta muzyka – wiem że brzmi to pretensjonalnie i mało odkrywczo – nabierała smaku i… zrozumienia z mojej strony. Bo panowie z Big Big Train, tworzący wszak od lat i mający na swoim koncie sporo albumów, nie prężą muskułów i nie chcą udowadniać, że są w wyższej lidze, niż są. Siedzą w swojej dźwiękowej, bardzo angielskiej bajce i grają to, co im w duszy gra. Sentymentalne, nostalgiczne piosenki (które pewnie lepiej zwać kompozycjami) z ciepłymi melodiami i z kunsztownie opracowanymi - między innymi na skrzypce, flet, trąbkę, tubę, mandolinę, banjo, mellotron, organy i wiolonczelę - aranżacjami. Utwory o historii ich kraju, o odległej już trochę codzienności…
I wychodzi im to ładnie. Bo ustabilizowali skład (u boku „rdzennych” Grega Spawtona i Andy’ego Poole’a po raz kolejny pojawiają się tak zacne nazwiska, jak Dave Gregory, David Longdon i Nick d’Virgilio) oraz zaprosili, jak zwykle, ciekawych gości (np. Martin Orford z IQ, czy Andy Tillison z The Tangent).
Pierwszych piękności i smaczków możemy się spodziewać już w pierwszym The First Rebreather. W nim bowiem wybrzmiewa gitarowe solo, które swoim stylem nawiązuje do tego ze słynnego Genesisowego The Lamia (polecam szczególnie porównanie tegoż z koncertową wersją znaną z boksu Archive 1967-1975). Ponadto - trzymając się Genesisowych śladów - lekki w formie, zahaczający o country, Uncle Jack ma tę delikatność znaną z A Trick Of The Tail. Z kolei początek Judas Unrepentant ma coś z ekspresji The Knife. Żeby było ciekawiej, pomieszczona nieco dalej partia fletu staje się niemalże cytatem z Firth Of Fifth i stwarza u słuchacza wrażenie, że za chwilę wejdzie słynne Hackettowe solo. Warto się jeszcze choćby zatrzymać przy subtelnym cudeńku Upton Heath, pełnym gustownych partii fletu i jesiennych dźwięków pianina Winchester From St Giles' Hill, „rozkrzyczanym” i rozimprowizowanym przez moment A Boy In Darkness, czy folkującym na wysokości piątej minuty, w stylu brytyjskiej Iony, Hedgerow.
Słuchając ich muzyki mam nieodparte wrażenie, że artyści tworzyli ją siedząc gdzieś w skromnym domku na odległej angielskiej prowincji i patrząc w okno, za którym w pochmurnościach kropił wyspiarski deszcz… Jak wynika z tytułu, to dopiero pierwsza część English Electric. Nie spodziewam się wielkich inności po części drugiej. Mimo tego już czuję, że ta kontynuacja mnie ucieszy.