Słuchając najnowszego krążka Brytyjczyków z Big Big Train jedno wiem na pewno. Mam w głębokim… poważaniu wszelkie komentarze o tym, że poszukując nowych dźwięków stoję w miejscu, rozpływając się co rusz nad kapelami, które grają, tak jak ci „wielcy” przed trzydziestu laty. Bo w muzyce Big Big Train czuję tę szlachetność w każdej nucie i szacunek do każdego dźwięku zagranego z pasją i bez oglądania się na to, co teraz modne i na topie.
To szósty pełnowymiarowy studyjny album tej istniejącej już prawie dwadzieścia lat grupy. Przyznajmy od razu: stabilność składu nigdy nie była ich mocną stroną. W tej chwili zespół tworzy tylko trzech muzyków: Andy Poole i Greg Spawton, pamiętający najwcześniejsze lata formacji, oraz nowy nabytek, pełniący od 2009 roku honory wokalisty, David Longdon. Myliłby się jednak ten, kto posądziłby ich o jakiś wykonawczy minimalizm. Ich albumy znamionuje bowiem całkiem spora liczba zaproszonych gości (na wydanym w 2007 roku „The Difference Machine” był to chociażby basista Marillionu, Pete Trewavas) a co za tym często idzie w parze, instrumentalne bogactwo. Nie inaczej jest z „The Underfall Yard”. Na krążku pojawia się aż dziewięciu muzycznych gości zacnej proweniencji (Dave Gregory z XTC, Nick D’Virgilio ze Spock’s Beard, Jem Godfrey z Frost* czy Francis Dunnery, swego czasu związany z It Bites). Ci znani w progresywnym światku i wymienieni powyżej chwytają za bardziej standardowe instrumentarium, pozostali jednak przenoszą nas w niezwykły świat dźwięków tworzonych przez wiolonczele, mandoliny, flety, trąbki, tuby, kornet, angielski rożek, organy…
A muzyka? Cóż, z pewnością spodoba się tym, którzy kibicują im od dawna. Poole i Spawton nie zaskakują bowiem, trzymając wysoki poziom dwóch ostatnich, naprawdę świetnych, albumów („Gathering Speed” z 2004 roku i „The Difference Machine” z 2007 roku). Przede wszystkim jednak trudno im uciec od wielkiej fascynacji Genesis z okresu jego najwspanialszych dokonań. Wysłuchajcie chociażby pierwszych dźwięków „Victorian Brickwork” i „Last Train” a już będziecie w świecie misternie niegdyś utkanym przez panów wywodzących się z hrabstwa Surrey. Zresztą chwilami, barwa głosu i sposób wokalnej interpretacji Davida Londona - który zastąpił śpiewającego w grupie przez ładnych kilka lat Seana Filkinsa - nieodparcie mogą kojarzyć się z Peterem Gabrielem (pewnie dlatego sam Longdon o mały włos nie trafił pod koniec lat dziewięćdziesiątych do Genesis, okazując się ostatecznie „gorszym” od Ray’a Wilsona). Wspomniany „Victorian Brickwork” to jedna z najlepszych rzeczy na albumie – bajecznie urzekająca delikatnością, linią melodyczną, a na sam jej koniec, orkiestrowym wręcz finałem. Z kolei „Last Train” może zachwycić skrupulatnie zbudowanym gitarowym solo mającym w sobie coś z gładkości, ale i z rockowego pazura. Jakieś ulotne ciepło podtrzymuje „Winchester Diver”, zaś ostatni, 23 – minutowy utwór tytułowy zbiera wszystko to, co w ich muzyce najlepsze – instrumentalne i aranżacyjne bogactwo, niepospolitą melodykę, zmienność muzycznych nastrojów…
Bardzo ładna płyta, do tego włożona w digipack z intrygującą oprawą graficzną autorstwa Jima Trainera.