Andrzej Bielas i Krzysztof Wala wraz z gośćmi, czyli formacja The Adekaem, powracają po czterech latach z trzecim albumem. Przyznam otwarcie, że w dotychczasowe dźwięki zespołu jakoś się nie wsłuchiwałem a ich poprzednie dwa materiały rozkładał u nas na czynniki pierwsze redaktor Strzyżowski. Z recenzji wynikało, że debiut był raczej klasycznie neoprogresywny, zaś dwójka już zdecydowanie bardziej zróżnicowana, sięgająca innych, ciekawych muzycznych rejonów.
Jak jest tym razem? Bez zaskoczeń. W dalszym ciągu odwiedzamy rewiry progresywnego rocka. Zresztą, wystarczy spojrzeć na intrygującą okładkę, ale też i pozostałe, pełne kolorystycznego przepychu, grafiki pomieszczone wewnątrz digipaku (przy pierwszym spojrzeniu przywołały mi klimaty Genesisowych okładek Foxtrot i Nursery Crime), aby się przekonać, że nie będzie tu punku, hard rocka, heavy metalu czy grunge’u.
Muzycy serwują zatem naprawdę długi materiał, niebezpiecznie zbliżający się do 80 minut. I to niewątpliwy minus, bowiem odchudzenie go i rezygnacja z paru dłużyzn uczyniłyby go bardziej treściwym i atrakcyjnym. Artyści nie unikają rozbudowanych i wielowątkowych form. Najdłuższą z nich, trwającą prawie 14 minut, instrumentalną kompozycją Woodland Frolics At 3 AM, rozpoczynają album. I co ciekawe, jawią się w niej jako zespół klasycznie neoprogresywny. Czyli początek jest dość zachowawczy? W zasadzie tak, ale nie można odmówić temu utworowi klasy. Bo choć muzycy jadą „zgranymi kliszami”, to całość ma i odpowiednią wzniosłość, dobre melodyczne tematy, no i na początku naprawdę świetne progresywne solo, które znawcom tematu z pewnością przypadnie do gustu. Następne kompozycje przynoszą już faktycznie więcej smaczków czerpiących z innych stylistyk. Rozpoczęty akustycznie The Tightrope Walker w partiach klawiszowych oferuje trochę orientu (przy okazji, tu kolejne dobre gitarowe solo), z kolei Fool and Death w pierwszej części zwraca uwagę blues rockowymi riffami, później zaś taką „klasycznie hiszpańską” gitarką. Trzyczęściowy Luminous We Are proponuje nieco space’owego entourag’u a Sacred Geometry, okraszony żeńską wokalizą Martyny Zygadło, zahacza o world music. Najbardziej zaskakuje jednak Spontaneous Combustion Of Ego (choć tytuł w zasadzie, z przymrużeniem oka, wyjaśnia wszystko). Bo to jedenastominutowy instrumental pełen improwizacji, balansujący gdzieś na granicy muzycznego eksperymentu, jazzu i… Karmazynowych klimatów.
To z pewnością dobra, wartościowa rzecz, choć dla mnie zbyt mało jednorodna i spójna. Z pewnością pokazuje jednak sporą erudycję muzyczną Andrzeja Bielasa i Krzysztofa Wali. Dla fanów polskiego proga płyta warta zauważenia.