To już dwunasty pełnowymiarowy album grupy w jej trwającej ponad ćwierć wieku karierze. Ta zresztą w ostatnich latach mocno przyspieszyła, bowiem od 2016 roku formacja wypuściła (wliczając w to koncertówki) aż siedem wydawnictw. Po cóż ta wyliczanka? Bo zawsze w takich przypadkach pojawia się pytanie o artystyczną jakość. I o to, czy zespół nie rozmienia się już na drobne. Jak jest w przypadku Brytyjczyków? Trudno jednoznacznie stwierdzić. Wszak trudno w tym wszystkim posądzić ich o oryginalność, czy dążenie do jakiejś stylistycznej wolty. Złośliwi powiedzą nawet, że od długiego czasu ekipa Longdona, Gregory'ego i Spawtona ciągle nagrywa ten sam album. I nie jest to odległe od prawdy, niemniej każda z kolejnych płyt trzyma muzyczną jakość i szlachetność. Szczególnie to ostatnie słowo pasuje do ich twórczości jak ulał. Szlachetność klasycznego, troszkę staroświeckiego, angielskiego rocka progresywnego.
I Grand Tour to ma. Odpalając płytę po raz pierwszy przeżywamy po raz kolejny deja vu i może nawet lekkie rozczarowanie, że znów jest tak samo. Jednak z każdym kolejnym odsłuchem odkrywamy nieskazitelność brzmienia, aranżacyjny pietyzm i bogactwo (siedmioosobowy Pociąg tradycyjnie już wspiera liczna armia gości uzbrojona w skrzypce, wiolonczele, puzony czy waltornie) oraz, co najistotniejsze, jakby początkowo ukryte, piękne melodyczne tematy. Raz to ubrane w subtelne, nastrojowe klimaty, innym razem w symfoniczny, wręcz orkiestrowy rozmach.
Duże wrażenie robią głównie trzy epickie, najdłuższe kompozycje, Roman Stone, Ariel i przede wszystkim Voyager (!), najpiękniejszy na płycie. Wszystkie oscylujące w granicach kwadransa, wielowątkowe, pełne zmian tempa i nastrojów, dźwiękowych smaczków i niuansów. Pod względem lirycznym odnoszące się między innymi do historii starożytnego Rzymu (Roman Stone), czy wypraw poza naszą galaktykę (Voyager). Zresztą cały album jest jedną wielką podróżą inspirowaną osiągnięciami ludzkości, na przykład postacią Leonarda Da Vinci, któremu poświęcono kompozycję The Florentine.
Wiele ciekawych rozwiązań przynoszą także nieco krótsze formy. Jak rozpędzony i przebojowy, trochę odstający stylistycznie od całości Alive, czy mocno folkowy z początku, ozdobiony ślicznymi harmoniami wokalnymi i gustownymi popisami skrzypiec, instrumentów klawiszowych i gitary solowej, The Florentine. A są też jeszcze Pantheon z Karmazynowymi i jazzowymi wtrętami, Theodora In Green And Gold z ładnym refrenem i urzekający finał w postaci afirmującego życie Homesong.
W sumie kolejny ładny album im wyszedł, do tego przepięknie wydany w wersji digipack (coś dla zbieraczy i koneserów), z 52 – stronicową książeczką, pełną ciekawych, tematycznych grafik oraz komentarzy do poszczególnych utworów.