Czwarty studyjny krążek Comy – bez egzystencjalnych przemyśleń i bez koncepcyjnego rozmachu, za to z dojrzałością i wyczuciem godnym kilkunastoletniego stażu uznanej rockowej kapeli. Zestawiając wszystkie przedpremierowe wypowiedzi muzyków Comy i wrażenia jakie wywołały na mnie pierwsze odsłuchy, jeszcze bardziej upewniłem się w przekonaniu, że Coma robi dokładnie to co chce i osiąga zamierzone cele. Postanowili nagrać pozbawioną schematów, otwartą płytę i dokładnie tak się stało. Odnieść można wrażenie, że pomiędzy regularną wydawniczą drogę zespołu wskoczył swoisty znak zapytania w postaci „czerwonego albumu” – krążka nienazwanego, za to idealnie różnorodnego. Wspaniała kolorowa mieszanka barw, które możemy oglądać w teledysku przygotowanym do „Na pół”, rozlała się tu na wszystkie dwanaście kompozycji i odcisnęła na nich swoje barwne piętno. Jest biel kontrastująca z czernią i metaforycznie zwiastująca odnowę myśli, są cieknące czerwone krople krwi tworzące kolejne zwrotki modlitwy, są wreszcie odcienie pragnień i uczuć zarysowane rudością.
Muzycznie najnowsza płyta Comy magnetyzuje i zapada w pamięć na długo. Tradycyjnie solidne uderzenie rockowej mocy połączone z unikalnymi, nastrojowymi melodiami i spięte charakterystycznym wokalem Piotra – tym razem chyba Rogucki ośmielony solowym debiutem pozwolił sobie na więcej artystycznych ozdobników i ciekawych mikrofonowych zabiegów. Jako przykład mogą posłużyć emocjonalne, niemal wykrzyczane refreny w „Angeli”, przemieszane ze spokojnymi bliskimi recytacji zwrotkami. Dużą zmianą jak najbardziej na plus są też chórki w wykonaniu zespołu i Artura Czarneckiego. O ile w finale singlowego i lekko popowego „Na pół” mogą wydawać się nonszalancją o tyle np. w „Gwiazdozbiorach” czy „0Rh+” nadają klimatu i wielowymiarowości. Na wyższy poziom gitarowej perfekcji wskoczyli też Kobez i Witos, brzmienie strun jest wyraziste, żywe, płynnie łączy delikatność z wyrazistością i wypełnia namacalnymi emocjami każdą kompozycję. Wyrazem gitarowej różnorodności upchanej w kilku minutach są wspomniane już „Gwiazdozbiory”. W przeciągu czterech minut zaciera się granica pomiędzy tłem a pierwszym planem – gitary wędrują, stają się naprzemiennie realnie i nierealne, łączą stylistyki, podkreślają wokal i pozostawiają miejsce na linię basu. Ukłony należą się także za rozbudowaną kompozycję „Los cebula i krokodyle łzy” – powoli rozwijająca się historia swą koncepcją przypomina „Listopad” i analogicznie do wspomnianego, swą puentą pozostawia słuchacza bezradnego wobec silnych emocji. W momencie kiedy perkusja Marszałka przechodzi na wyższe obroty a gitary zaczynają się łamać to czuję, że właśnie taka Coma przenika mnie na wylot, przywołuje wspomnienia i nie pozwala na obojętność.
Wszystkie dotychczasowe dokonania Roguca w warstwie lirycznej, głównie dzięki uniwersalności tekstów i ładunkowi emocji jaki w nich zawiera, mogłyby wskazywać na podnoszenie sobie przez samego autora poprzeczki. O ile w tym stwierdzeniu może być ziarno prawny, które opisuje po prostu naturalny proces samorozwoju artysty, o tyle nie zgadzam się z opiniami mówiącymi o między albumowej rywalizacji tekstowej. Każde z dotychczasowych dzieł Piotrka, łącznie z solowym debiutem to zupełnie inna liryczna forma i z założenia inne albumy. Jak wspomniałem Coma to nie zespół, który działa na zasadzie przypadków, a wręcz przeciwnie wszystko dokładnie planuje. Ta zasada doskonale widoczna jest także w warstwie tekstowej. Mieliśmy Hipertrofię podporządkowaną od pierwszej do ostatniej kompozycji filozoficznej myśli Hegla, następnie przyszedł czas na Lokiego i pełną swobodę, której zapewne Roguc potrzebował, aż wreszcie mamy dzieło Comy skierowane na otwartość, zamknięte formy i pozostawiające więcej swobody interpretacyjnej. Teksty dotykają tym razem tematów bardziej przyziemnych, codziennych spostrzeżeń i problemów. Komentują współczesną medialną rzeczywistość: „Czego to czego to nie wynajdą? / Aby zostać gwiazdą, aby zostać gwiazdą”, odnoszą się do moralnych wzorców i stają w opozycji do powszechnie przyjętych zasad: „Młodości na straty i na zmarnowanie / Cierpienia narodu, straszenie szatanem”. Nie zabrakło także bardziej osobistego wyrazu i kilku wspomnień: „Oto płynąca za wykres / Z wenflonu, przez rurkę / Na płytki szpitala w Złotnikach”. Najbardziej, jako łodzianina uradowała mnie kompozycja „Deszczowa Piosenka” – rzetelny obraz posępnej i zaniedbanej Łodzi widzianej oczami mieszkańca. Szczery lokalny patriotyzm nie tuszujący wszelkich skaz czy zarysować na sztucznie wykreowanym wizerunku metropolii.
„Czerwona płyta” to porcja codziennej rzeczywistości, uwydatnionej barwami, zamkniętej w metaforach i zgrabnych wersach. Po kilkunastu przesłuchaniach inaczej odbieram dzień jutrzejszy i pozorną ulotność wiersza. Wiem także co jest najlepszym antidotum na niezbyt łaskawy dzień…