Wygląda na to jednak, że w tym okropnym muzycznie 2004 roku nie ma pewniaków.
Generalnie można powiedzieć, że Paatos zdecydował się na ujednolicenie swojego stylu. Poza rozpoczynającym płytę Gasoline z zaskakującym skrzypcowym wstępem i agresywnym, dysonansowym refrenem, reszta płyty jest utrzymana w bardzo zbieżnej tonacji: spokojnej, lekko – ale tylko lekko - melancholijnej, kojarzącej się może z Portishead, ale pozbawionej Portisheadowej chropowatości i dramatyzmu. O björkopodobnych szaleństwach z Quits możemy zapomnieć. Mamy więc płytę ładną, ciepłą, trochę jesienną. Szkoda, że cokolwiek nudną.
Przesłuchałem płytę Kallocain kilkanaście razy w poszukiwaniu czegoś wyróżniającego, czegoś charakterystycznego, czegoś, co nie mogłoby się znaleźć na tysiącach innych płyt. Nic z tego. Utwór po utworze przelatywał jak dzień po dniu bez medalu w Atenach.
Nie twierdzę, że nie jest to ładna płyta, że nie można się zasłuchać w głosie Petronelli Nettermalm (wydaje mi się, że też śpiewa inaczej niż na Timeloss – też mniej jest w jej głosie chropowatości, więcej ciepła) , że owe melotronowo-wiolonczelowe brzmienia nie działają na mnie. Przy odpowiednim nastroju, najlepiej późnym wieczorem, słucha się Kallocain bardzo przyjemnie. Ale to wszystko mało – jak na płytę, która miała być jednym z wydarzeń roku. Są na Kallocain momenty godne uwagi w najwyższym stopniu: porywający refren Happiness, wstęp gitarowy do Won't Be Coming Back (pożegnanie Reinego Fiskego z zespołem?), może jeszcze poruszająco smutny Stream i pełen napięcia Absinth Minded,. Właśnie... Stream i Absinth Minded to są – w moim przekonaniu – jedyne fragmenty na tej płycie, które przekraczają pewną granicę wyrażanych emocji, które nie są letnie. Czuję w nich prawdziwy smutek, prawdziwy ból. A przecież nawet melancholia może być wyrażona niezwykle intensywnie – że wspomnę choćby, nie oddalając się zbyt daleko, solowy album Beth Gibbons czy Landberkowe Indian Summer.
Paatos nie przestaje być świetnym, wiele obiecującym zespołem. Stylistyka, którą obrał, przecież bardzo mi się podoba. Ale... tym razem zabrakło jakiejś przyprawy. Nie ukrywam, że Kallocain kojarzy mi się pod wieloma względami z Damnation Opeth – podobnie melancholijna, niby ładna płyta, tylko wyprana z emocji i po przesłuchaniu w gruncie rzeczy niewiele z niej zostaje. Może czas zacząć mówić o syndromie Stevena Wilsona? Może problem polega na tym, że ten człowiek, jedna z najwybitniejszych osobowości we współczesnym rocku progresywnym, zdaje się narzucać tę osobowość zespołowi, którego płytę produkuje, z negatywnym efektem dla efektu końcowego?
Czy jestem sprawiedliwy wobec tego albumu? Zapewne nie. Ale tak to już jest. Skoro oczekiwaliśmy – i były do tego podstawy – złotego medalu, to czwarte miejsce musi być przyjęte z rozczarowaniem, choć samo w sobie przecież jest ono świetne.
A tego lata w muzyce, inaczej niż w sporcie, zdarzają się przecież przyjemne niespodzianki. O najwspanialszej z nich następnym razem.