Czekając na Przyszłość, czyli cykl o solowych płytach Stevena Wilsona - Część 8.
No i się doczekaliśmy! A przynajmniej doczekali się ci, którzy na pierwsze dźwięki Personal Shopper nie skreślili Stevena Wilsona z listy ulubionych muzyków. The Future Bites to kolejny krok artysty oddalający go od świata rocka progresywnego. A ja na przekór powiem że od rocka może i tak, ale od progresji w muzyce - ani trochę. Z pozoru może wydawać się, że Steven wykonał skok na kasę i nagrał płytę mieszczącą się w kanonach współczesnego popu. Nic bardziej mylnego - wystarczy jeden rzut oka na teksty, by zrozumieć (auto)ironiczny charakter wydawnictwa. Bo The Future Bites tylko z pozoru wchodzi w radiową stylistykę - w rzeczywistości to krytyka konsumpcjonizmu, zwrócenie uwagi na zanik człowieczeństwa i coraz większą rolę technologii w świecie XXI wieku. Spójrzmy tylko na dystopijny teledysk Eminent Sleaze i wszystko stanie się jasne. A zresztą która z wielkich stacji radiowych zgodziłaby się puścić King Ghost, czy nawet Self? Od strony muzycznej The Future Bites jest płytą nieoczywistą - w końcu kto podejrzewałby Brytyjczyka zwanego kiedyś "zbawicielem rocka progresywnego" o tak gwałtowną zmianę stylu i nagranie rozbujanego, zakorzenionego w stylistyce lat 80. albumu? Przyjrzyjmy się temu wszystkiemu dokładniej...
Utwory na The Future Bites można podzielić na dwie kategorie. Z jednej strony mamy zwięzłe, wpadające w ucho piosenki, z drugiej zaś kompozycje raczej stonowane i pełne przestrzeni, otulające słuchacza delikatnymi dźwiękami. W grupie pierwszej znajdziemy choćby Self, brzmiący jak zimna, zdehumanizowana wersja Harmony Korine - elektroniczny puls i przetworzony wokal w zwrotkach tworzą ciekawy kontrast z powalającym, chwytliwym refrenem. Jeszcze bardziej przebojowo wypada Eminent Sleaze - gwarantuję, że fragment I say something funny, you give me all your money... będziecie nucić po pierwszym odsłuchu. No i ten niesamowity groove! Świetny numer, dodatkowo ozdobiony podkreślającym koncept całego albumu klipem. Pulsująca elektronika i "ejtisowe" refreny z kobiecymi chórkami naprawdę szokowały, gdy Personal Shopper ukazał się jako pierwszy singiel. To najdłuższa kompozycja na płycie i jądro całego albumu, szczególnie od strony tekstowej. Widać to przede wszystkim gdy pojawia się Elton John, recytujący różne niezbędnie-zbędne produkty, na które ludzie z całego świata wydają fortunę. Wszystko to jest niezwykle autoironiczne - wystarczy prześledzić historię promocji The Future Bites i niezliczonych wersji, w jakich album się ukazał*. Ostatnim członkiem grupy jest Follower, w którym agresywna gitara kontrastuje z dyskotekową wręcz lekkością. Dobrą parę tworzyłby z nim Eyewitness, zamieszczony na stronie B singla Eminent Sleaze.
Z tymi elektroniczno-popowymi "bangerami" Steven zestawił dla równowagi kompozycje nastrojowe i spokojne. King Ghost jest niezwykle przestrzenny, a jednocześnie zachowuje coś z trip-hopowego klimatu Song of I. Tu również mamy pulsującą elektronikę, ale spełnia ona zupełnie inną rolę niż choćby w Self - jest jak miękka, puchowa kołdra, ogrzewająca słuchacza ze wszystkich stron. Te malowane syntezatorami pejzaże kojarzą mi się ze ścieżką dźwiękową gry Celeste autorstwa Leny Raine (szczególnie z utworem Resurrections). W podobnej konwencji utrzymany jest słodko-gorzki Man of the People. W ascetycznym Count of Unease Steven operuje bardziej nastrojem niż dźwiękiem - i choć nie dzieje się tu dużo, to ten wieńczący płytę utwór ma w sobie coś urzekającego.
O 12 Things I Forgot zdecydowałem się z kilku powodów napisać na koniec. Po pierwsze dlatego, że brzmieniowo jest to utwór zupełnie oderwany od reszty płyty - znacznie bliżej mu do Lazarus czy Sentimental niż do Self lub Eminent Sleaze. To urzekająca w swojej prostocie piosenka, która już po pierwszych dźwiękach zostaje w głowie. A po drugie dlatego, że 12 Things I Forgot porusza mnie najbardziej ze wszystkich tekstów, jakie kiedykolwiek wyszły spod pióra Wilsona. Przyznaję się bez bicia - to jedyny utwór w dyskografii muzyka, przy którym się rozpłakałem.
Warto wspomnieć jeszcze o jednej, niezwykle ważnej dla fanów Wilsona kwestii - gitarze. Wielu słuchaczy zarzuca muzykowi zupełne porzucenie instrumentu. Gitary na The Future Bites rzeczywiście jest mniej, ale jest też wykorzystywana w zupełnie inny, niekonwencjonalny sposób. Zamiast być instrumentem wiodącym, jest jedynie uzupełnieniem elektroniki - spójrzmy choćby na przetworzoną solówkę w Personal Shopper czy impresjonistyczne plamy dźwięku w Eminent Sleaze i Self. Osobiście widzę w tym zabiegu wpływ Prince'a - wystarczy spojrzeć choćby na Sign O' the Times (zresztą swego czasu Steven popełnił bardzo udany cover owego przeboju).
Zatem jak wypada The Future Bites w całości? Moim zdaniem broni się bardzo dobrze. Nie jest to może dzieło na miarę Hand. Cannot. Erase. (nie wiem, czy kiedykolwiek Stevenowi uda się przeskoczyć tę poprzeczkę - trzymam kciuki!), ale słucha się go z niemałą przyjemnością. To płyta, przy której można zarówno odpocząć, pogrążyć się w zadumie, jak i... ruszyć na parkiet! Zwrócę jednak uwagę na długość - jedynie 42 minuty? Wiem, winylowe trzy kwadranse to wręcz idealna długość albumu, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu że czegoś temu nowemu Wilsonowi brakuje. Szczególnie biorąc pod uwagę nawyk Stevena - "ukrywanie" naprawdę świetnych utworów na stronach B. Mimo to The Future Bites nie zawodzi - Wilson z pewnością siebie i gracją operuje zupełnie nowym dla niego stylem. A podobno napisał już parę piosenek na kolejny album... Bardzo ciekawi mnie, gdzie Steven Wilson zabierze swoją twórczość po The Future Bites. Jako oddany fan - gratuluję i czekam na więcej!
* Na marginesie przyznam, że sam uległem czarowi konsumpcjonizmu - wspomniany przez Eltona Johna deluxe edition box set jest już w drodze... Ciekawe, czy potwierdzi się prawidłowość, o której wspomniałem przy okazji 4½ - podejrzewam, że utwory ekskluzywne dla wersji rozszerzonej w niczym nie będą ustępować podstawowemu albumowi.