Zacznijmy od wokalisty. Na Legends Of The Shires powrócił do zespołu po dwudziestu latach Glynn Morgan, który w tych odległych czasach zaśpiewał na albumie Psychedelicatessen. Czy miało to jakiś wpływ na styl, czy poziom nowego krążka? Absolutnie nie. Mimo że Morgan zastąpił na tym stanowisku charyzmatycznego Damiana Wilsona (wcześniej w grupie też był zacny frontaman, Andrew McDermott), jego wokal idealnie komponuje się z progmetalowymi dźwiękami Brytyjczyków. Tym samym, puryści utyskujący często na zmiany na tak kluczowym stanowisku mogą spać spokojnie. Dodajmy od razu, że w formacji nie ma już drugiego gitarzysty, bowiem Threshold opuścił Pete Morten. I to też niewiele zmieniło. Bo Threshold jest rozpoznawalny od pierwszych dźwięków, skutecznie prezentując styl kształtowany latami. Zresztą, za ten odpowiadają od dawna głównie Karl Groom i Richard West. Threshold nigdy nie grał jakiejś ekstremalnej, mocno skomplikowanej odmiany progresywnego metalu. Nie szukał też wielkich innowacji, stawiając raczej na tworzenie dobrych, nośnych i melodyjnych kompozycji.
I na Legends Of The Shires te wszystkie elementy sprawnie utrwala. Ba, nagrywa na nim jedne z najbardziej przebojowych kompozycji w swojej historii. Tradycyjnie łączy w nich ogień z wodą (czytaj: potężne, selektywne i dopieszczone metalowe riffy z atrakcyjnymi melodiami). Nie ma też dla panów znaczenia, czy jest to krótsza, czy dłuższa forma, wszak i w tych drugich potrafią nie tylko popisać się aranżacyjną wielowątkowością, ale też i zapamiętywalnym, okraszonym często tak u nich specyficznymi „chorusami”, refrenem (The Man Who Saw Through Time, Lost In Translation). Recepta na udany utwór nierzadko składa się z dosyć rozpędzonej i agresywnej zwrotki kontrowanej wzniosłym, majestatycznym refrenem. I to naprawdę działa. Główni kompozytorzy, wspomniani Groom i West, są też bardzo sprawnymi instrumentalistami. Dlatego też nie może tu brakować ich solowych – gitarowych i klawiszowych – popisów. Szczególnie te pierwsze są bardzo wyważone i nie przeradzają się w jakieś niepotrzebne, rozwlekłe tyrady.
Choć to pierwszy w historii grupy album dwupłytowy, faktycznie trudno mu zarzucić dłużyzny, czy niepotrzebne, kompozycyjne wypełniacze. Materiał ma zresztą niewiele ponad 80 minut i gdyby tak wypchnąć z niego jeden numer, to i wyszedłby z tego jeden dysk. No dobra, mogliby sobie odpuścić kończący pierwszą płytę On The Edge, któremu brakuje wyrazistości, ale już odpalając drugi krążek (dla mnie lepszy) mamy wręcz kopalnię progmetalowych hitów, czy to w wersji balladowej, czy zdecydowanie cięższej. The Shire (Part 2), Snowblind, Subliminal Freeways, State Of Independence, Superior Machine suną po kolei i trudno im zarzucić bylejakość.
Żeby była jasność, ten ładnie wydany i zawierający w koncepcie niebanalne przemyślenia na temat kondycji współczesnego człowieka, album, nie jest przełomowy dla stylu, wcale go nie odświeża i nie wytycza nowych szlaków. Ot, jest solidną, sprawdzoną, zagraną na wysokim poziomie i do tego ultra chwytliwą dawką metalowego grania. Polecam.