Po ponad 5 latach oczekiwania, brytyjski Threshold w końcu w połowie 2012 r. uraczył swoich fanów długo oczekiwanym albumem "March of Progress". Pierwszym po powrocie do zespołu Damiana Wilsona, który już podczas tournee Dead Reckoning z 2007 r. zastąpił zmarłego w zeszłym roku Andrewa "Mac" McDermotta. Pomimo czasu, który upłynął od poprzedniego albumu, nowa produkcja została bardzo dobrze przyjęta zarówno przez fanów jak i krytyków, sam zespół wpisał się tym wydawnictwem do notowań niemieckiego rynku muzycznego - co już można nazwać dużym osiągnięciem.
Tematu lirycznego albumowi dodał trwający kryzys ekonomiczny z aspektami egzystencjalnymi, muzyka to już wypadkowa ewolucji stylistycznej samych artystów. Nie brakuje porywających momentów czy solidnych partii wokalnych i instrumentalnych, także zespół niedaleko ucieka od szufladki stylistycznej. Album wypełniają mocne i długie utwory, przygotowane w bardzo zgrabnych konstrukcjach. Jak sam Karl Groom w wywiadach wspomina - łatka "progresywny" nie zawsze jest dobrym pretekstem do legitymizacji kiepskich melodii. W końcu nazwa zobowiązuje. Tematyka muzyczna nie zmieniła się, i choć starszy amerykański kuzyn Dream Theater nadal okupuje najwyższe schodki, Threshold skutecznie depcze mu po piętach. Zespół nie odkrywa nowych poletek, próbuje znaleźć jak najwięcej w dobrze znanym sobie klimacie i trzeba przyznać wychodzi mu to bardzo dobrze. Choć ... główny motyw w "The Hours" jakoś tak nieznacznie brzmi jak z "Voices" ... czy balladowy "That's Why We Came", który jest tak zgrabnie napisany, jakby miał go wykonywać James LaBrie.
"March of Progress" to wręcz zaskakujący album. Do bólu poprawny, z dala rozpoznawalny, choć patrząc na stylistykę - o ile się go jeszcze nie poznało - w wielu miejscach bym go pomylił z Areną. Nie wiem czy to Arena zbliżyła się do Threshold czy na odwrót - możliwe, że to specyfika gatunku, w końcu Damian w tylu już produkcjach brał udział, iż nic dziwnego że łatwo jest je pomylić. W Arenie naturalnie nie śpiewał (jeszcze), ale u A.A. Lucassena z C.Nolanem już tak. Ale niech mi ktoś powie rozpoczynając album od słuchania "Rubiconu" że to Threshold. Wielu mogłoby rzucić w tym miejscu dowolną produkcją spod znaku C. Nolana. Przede wszystkim album nie ma słabych momentów, do wielu utworów można wracać wielokrotnie wsłuchując się w muzyczne smaczki czy śpiew Damiana. Nic dziwnego, że został tak dobrze przyjęty, jak najbardziej zasłużenie.
Po kilku udanych albumach z McDermottem, wydawało się że zespół powinien być także szeroko rozpoznawany w naszym kraju, zwłaszcza że wrocławski koncert z 2009 r odwiedziło jednak sporo publiczności, o tyle słuchy o frekwencji na niedawno odbytym koncercie w Polsce mogą wywołać dreszcze u tourmanagerów zespołów z tego gatunku. Do Europy jeszcze nam bardzo widać daleko, i pod względem ilości występów zespołów na trasach po naszym kraju, ale przede wszystkim frekwencji na koncertach. Nie wiem czy to błąd pracy promocyjnej, czy specyficzna nisza gatunkowa - jednak na koncertach DT drzwi nie da się domknąć. O tyle zdziwiła mnie informacja o pustkach na warszawskim koncercie. Mam nadzieję, że jeszcze ich w tym kraju zobaczymy. Choćby to miały być znów deski sceny klubu Firlej.