Nieco dłużej, bo aż trzy lata, musieliśmy czekać na nowy studyjny materiał Mostly Autumn, wszak ostatnich kilka albumów Brytyjczycy wydawali w dwuletnich odstępach. Może to i dobrze, bowiem muzykom wyszedł naprawdę przyzwoity krążek. Potwierdza się wraz z nim wyartykułowana w jednym z wcześniejszych moich tekstów zasada, że grupa faluje z poziomem albumów, nagrywając na przemian rzeczy lepsze i gorsze. Tym razem, po bardzo udanym The Ghost Moon Orchestra i nieco słabszym Dressed In Voices (gwoli ścisłości - zgodnie z notami na progarchives.com, ta ostatnia płyta to jedna z ich… najlepszych rzeczy! No ale jak patrzę, że ma ona wyższe noty od dwóch pierwszych albumów… nie mam pytań), przyszedł czas na krążek dobry. I taki jest Sight Of Day.
Oczywiście, Mostly Autumn nigdy już pewnie nie będzie tak nostalgiczne, melancholijne, bajecznie folkowe i wzniosłe jak ponad 15 lat temu. Pewna era się skończyła a artyści wiele lat temu znaleźli swoją niszę i od jakiegoś czasu grają nieco mniej subtelnie i bardziej rockowo. Ten album przynosi jednak nadzieję na zmiany (czytaj: powrót do źródeł). Być może to efekt przeobrażeń w składzie formacji, bowiem patrząc na muzyków rejestrujących ostatnie dzieło grupy nie mamy już flecistki Anne-Marie Helder i gitarzysty Liama Davisona. Co ciekawe, na ich miejscach pojawili się starzy, dobrzy znajomi: Angela Gordon i Chris Johnson. Być może już z tego powodu muzyka Mostly Autumn znów zyskała więcej elementów folkowych. I choć w dalszym ciągu niektóre utwory nie mają tej dawnej lekkości, rażąc przyciężkawym tempem i mając bardziej szorstki oraz bluesrockowy wyraz (Once Round The Sun, Hammerdown), to jednak bronią się ładnymi melodiami, czy na przykład wykorzystaniem fletu w pierwszym z nich. Takie zgrabne połączenie rockowego żaru z folkiem mamy w Only The Brave a to za sprawą Troya Donockleya (Nightwish, ex-Iona) i jego popisu na dudach. Nie można zapominać o roli Chrisa Johnsona, który tu pojawia się nie tylko jako gitarzysta, ale również jako kompozytor i wokalista. W tym kontekście warto wyróżnić ładny Changing Lives.
Ponadto na albumie znajdziemy kilka prawdziwych perełek. Pierwszą mamy już na początku w postaci epickiego, trwającego niemalże kwadrans, utworu tytułowego. Dawno muzycy nie obcowali z tak rozbudowanymi formami. I choć kompozycja może całościowo nie zwala z nóg, to niektóre jej fragmenty, a już w szczególności gitarowe, patetyczne solo, przywołuje stare, dobre czasy. Zachwyca też prześlicznej urody ballada The Man Without A Name. Bardzo ascetyczna, praktycznie tylko na wokal Olivii Sparnenn i pianino. Przy okazji, partie wokalne Sparnenn są prawdziwą ozdobą całej płyty, w przeciwieństwie do mało wyszukanych fragmentów wykonywanych przez Bryana Josha.
Minusem płyty jest jej długość. Artyści zaoferowali ponad 70 minut muzyki, co chwilami nuży, szczególnie w drugiej części albumu. Dostajemy wtedy cztery długie utwory (Native Spirit, Tomorrow Dies, Raindown, Forever and Beyon) mające w sobie kilka ciekawych wątków, nieco jednak ginących w ich rozwlekłości. Rozczarowuje to o tyle, że w wersji limitowanej albumu, na dodatkowej płycie, pojawiły się premierowe kompozycje, o naprawdę sporym potencjale. Cóż, Sight Of Day to wartościowa płyta, która stwarza nadzieję na kolejne, naprawdę dobre pozycje w ich dyskografii.
I jeszcze jedna sprawa na koniec. Dziwię się, że taka formacja, z niemałym wszak dorobkiem, nie dba z pietyzmem o szatę graficzną swoich wydawnictw. Grupa posiadała przez wiele lat charakterystyczne logo. Niestety, na ostatnich kilku płytach nazwa zespołu za każdym razem pojawia się w innej wersji. Najgorsze jest jednak to, że patrząc na okładkę Sight Of Day mam wrażenie, że zarówno nazwę jak i tytuł na szybko doklejono… a czcionkę wybrano z pakietu popularnego edytora tekstu.