Zaryzykuję stwierdzenie, że należę pewnie do całkiem sporej grupy miłośników tej brytyjskiej formacji, która zachwycona jej pierwszymi (szczególnie trzema) albumami, z czasem mniej uważnie zaczęła śledzić kolejne – nie czarujmy się – słabsze dokonania. W 2010 roku swoistym dopełnieniem obniżających się lotów grupy stała się roszada na stanowisku wokalistki, w ramach której Heather Findlay zastąpiona została przez Olivię Sparnenn (wcześniej zresztą już związaną z Mostly Autumn). Nie ukrywam zatem, że wielkich nadziei w związku z nowym wydawnictwem Brytyjczyków sobie nie robiłem. Odpaliłem z pewnego obowiązku i ciągle gdzieś kołaczącego się w głowie sentymentu i…
I okazało się, że wreszcie coś drgnęło! Wydaje się, że wraz z The Ghost Moon Orchestra grupa powoli wraca do całkiem niezłej formy. Oczywiście, w dalszym ciągu sporo tu mocnego i mniej subtelnego rockowego grania, na które zespół stawia od kilku lat, porzucając folkowe klimaty dodające tyle uroku pierwszym płytom. Tym razem jednak muzycy znaleźli złoty środek w swoich dźwiękach ponownie zachwycając nastrojem, melodią a w mocniejszych numerach przebojowością. Potwierdzają to już otwierające album dwie kompozycje: Unquiet Tears i Drops Of The Sun. Pierwszy z nich ma uroczy, romantyczny początek, z czasem rozwinięty w bardziej rockowej formule, z dramatycznym śpiewem Sparnenn. Drops Of The Sun to już od inauguracyjnych dźwięków żywe, prące do przodu granie mające jednak, mimo wszystko, tę jesienną lekkość i melodyjność zgrabnie podkreśloną wzniosłym refrenem. Na chwilę psuje nieco atmosferę hardrockowy i lekko toporny The Devil And The Orchestra, jednak już następująca po nim kompozycja tytułowa przynosi kolejną dawkę emocji i patosu, charakterystyczny męsko - żeński wokalny dialog oraz dobry gitarowy popis Bryana Josha. This Ragged Heart to z kolei naprawdę ładna piosenka (podobnie jak równie krótka Things That We Notice) o delikatnym folkowym zabarwieniu. Kontrastuje z nią nerwowy King Of The Valley, w którym warto jednak zwrócić uwagę na klawiszowe solo na organach Hammonda pokazujące, że artystów silnie ciągnie w stronę lat 70-tych. Wszystkich „starych fanów” powinna jednak przede wszystkim ucieszyć końcówka albumu. Udany Tennyson Mansion z najlepszym chyba tu solem Josha wprowadzonym na tle powtarzanego niczym echo I can’t let go…, jest dobrym wstępem do dwóch pereł. Rozpoczęty na dudach przez Troya Donockley’a Wild Eyed Skies zmiękczy każde serducho przejmującym refrenem a Top Of The World zachwyci kameralnym, ascetycznym klimatem przez pierwsze minuty i iście progresywnym gitarowym finałem.
Bonusowy krążek zatytułowany A Weather For Poets ma akustyczny charakter i zawiera premierowe kompozycje oraz starsze rzeczy w nowych aranżacjach. Niby nic nadzwyczajnego, w zasadzie ciekawostka… Fajnie wszak usłyszeć takie klasyki jak Heroes Never Die, Evergreen, czy Passengers w innej wokalnej oprawie i przekonać się, że odarte z progresywnego sosu kompozycje bronią się ciepłą melodyką. Ten powrót do klasycznych piosenek jest być może wyrazem tęsknoty zespołu za „złotem”, które udało mu się kiedyś tworzyć. Z drugiej strony, te zupełnie nowe rzeczy też całkiem ładnie się już świecą.