Ocena:
7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
03.12.2020
(Recenzent)
Sólstafir — Endless Twilight of Codependent Love
Po trzech latach od wydania bardzo udanego albumu Berdreyminn przypomina o sobie islandzka formacja Sólstafir. Opublikowany niemalże dokładnie przed miesiącem Endless Twilight of Codependent Love nie przynosi jakiejś zaskakującej stylistycznej wolty. Jest bardziej przekrojowym spojrzeniem w przeszłość grupy. I choć album jest trochę nierówny, wszak nie wszystkie kompozycje przykuwają uwagę, wielbiciele formacji znajdą tu wszystko to za co cenią Islandczyków – metal, hard rock, blues, post rock, progresję, ambient, psychodelię a nawet grunge.
W podstawowej wersji album zawiera dziewięć kompozycji i ponad godzinę muzyki. Całość otwiera ujawniony jako pierwszy i wykorzystany do promocji Akkeri. Długi, ponad dziesięciminutowy, pokazuje wszystkie twarze muzyki Sólstafir. Piękną islandzką melancholię i niesamowitą agresję wyrażoną szorstkimi i brudnymi ścianami gitar. Tak jaskrawe operowanie kontrastem jest sporą siłą tej bardzo udanej kompozycji. Drýsill jest już bardziej stonowany i jednorodny, choć w drugiej części przyspiesza zyskując wzniosłe zwieńczenie. Następny Rökkur, okraszony smyczkowymi brzmieniami, melorecytacją i niepokojącą elektroniką, też jest mocnym punktem płyty. Podobnie jak Her Fall from Grace, jedyna tu anglojęzyczna kompozycja (ostatni raz na taki zabieg zespół zdecydował się na albumie Köld z 2009 roku). To piękna, przejmująca ballada opowiadająca historię osoby zmagającej się z chorobą psychiczną i ostatecznie odbierającej sobie życie. To oczywiście wyjątkowa rzecz, przyznam jednak szczerze, że zdecydowanie wolę Tryggvasona śpiewającego w jego ojczystym języku. Bo choć jest on dla mnie kompletnie obcy, traktuję go jak kolejny instrument stanowiący niezwykle ważny element ich stylu.
I tak jesteśmy już w połowie krążka. Druga jego część już nie jest tak atrakcyjna. Bardzo agresywny i rozkrzyczany Dionysus nawiązuje do blackmetalowych korzeni grupy. Tonuje atmosferę następująca zaraz po nim melancholijna ballada Til Moldar, niemająca jednak już takiej siły przebicia jak wcześniejsza Her Fall from Grace. Taki sobie jest też Alda Syndanna kłaniający się grunge'owemu brzmieniu. Trochę zaskakuje knajpiano-bluesowy Or, zaś kończący całość, prawie dziewięciominutowy Úlfur, choć też oferujący różne nastroje, wydaje się słabszy od Akkeri.
Nowe dzieło Sólstafir niewątpliwie się broni i jako sympatyka grupy cieszy mnie obcowanie z nowymi, w większości dobrymi kompozycjami. Nie da się jednak ukryć, że gdyby tak odchudzić płytę o kwadrans byłaby ona jeszcze lepsza.