Są takie płyty, których słucha się, żeby wprawić się w melancholijny nastrój i na chwilę odpłynąć. Płyty, w których ważniejszy od warsztatu i technicznych fajerwerków jest klimat. Takie, przy których coś w środku uwiera, a w gardle rośnie gula. Takim właśnie dziełem jest piąty album islandzkiego kwartetu Sólstafir. Warto go sobie przypomnieć tuż przed premierą nowej płyty, która pojawi się w sklepach w maju 2017 roku.
Żeby nie było wątpliwości: nie jest to żadna kraina łagodności, czy inna poezja śpiewana. Islandczycy zaczynali od black metalu i viking metalu i to na płycie czasem słychać w gitarowych riffach, czy szalejącej sekcji rytmicznej. Ale też nie jest to już metal – raczej post-metal, czy jak kto woli post-rock. Dużo tu melodii, klawiszy, instrumentów smyczkowych, melodyjnych partii wokalu i przede wszystkim – ciekawego, smętnego klimatu. I to przede wszystkim ten właśnie klimat jest największą wartością „Ótta”.
Charakterystyczną cechą muzyki Sólstafir jest przeplatanie w obrębie jednego utworu elementów spokojnych, nastrojowych z czysto rockowymi, dynamicznymi partiami. Taki właśnie jest otwierający płytę utwór „Lágnætti” – fortepianowy początek sugeruje, że będzie miło i spokojnie, ale potem pojawia się galopująca perkusja, chropowata gitara i pełen rockowej ekspresji wrzask. Chwilę później robi się spokojniej, znów klimat budują klawisze, by na końcu przyłożyć energetyczną końcówką. Podobnie zbudowany jest końcowy „Náttmál”, co spina płytę charakterystyczną klamrą.
Są na płycie chwile bardzo rockowe i bardzo nastrojowe. Do tych pierwszych należy choćby „Rismál” i „Dagmál” – dużo w nich gitar, szybkiego tempa i rockowej energii. Zwłaszcza „Dagmál” można wyobrazić sobie jako koncertowy pewniak, z szybkim tempem i chwytliwym klawiszowym motywem. Noga sama przytupuje do rytmu, perkusja chodzi, aż miło – jednym słowem rockowy, sympatyczny samograj. Do tej grupy można tez zaliczyć „Miðdegi” – wykrzyczany, dynamiczny z tłustym basem i rzężącą, chropowatą gitarą.
Muzyka Solstafir to jednak przede wszystkim klimat. Przeważnie melancholijny i smętnawy. Pojawiają się i inne, egzotyczne inspiracje, jak choćby partia na banjo w utworze „Otta”, która na chwilę wprowadza słuchacza w swoisty „kowbojski” nastrój. Kiedy jednak na chwilę cichną gitary i spokojnieje sekcja rytmiczna, niesamowitą robotę robią fortepianowe i smyczkowe wstawki. Tak jest choćby w przepięknym, melancholijnym „Miðaftann”, czy niektórych fragmentach „Nón” (fragmentach, bo w tym utworze tempo i nastrój zmienia się jak w kalejdoskopie).
Nie jest to muzyka odkrywcza, czy jakoś zaawansowana technicznie. Muzycy nie są wirtuozami, wokalista nie zachwyca wielooktawową skalą głosu, a solówki gitarowe można policzyć na palcach jednej ręki. Ale słucha się tego znakomicie. To muzyka nastawiona na stworzenie klimatu i to się udało islandzkim wikingom w stu procentach. Jeśli jeszcze zestawić muzykę z klimatyczną okładką, przedstawiającą smutnego brodacza, smaganego przez wiatr i z nastrojowymi teledyskami, nie jest trudno dać się pochłonąć tej melancholijnej, „wyspiarskiej” atmosferze.