Mike Patton, szerszej publiczności znany najlepiej jako wokalista Faith no More, to gość o rzadko spotykanym talencie i artystycznym ADHD. Jeszcze w czasach świetności Faith No More a to pośpiewywał z Bjork, a to ni z tego ni z owego wydawał płytę ze starymi włoskimi przebojami, a to znowu wydzierał się w eksperymentalnym składzie Fantomas. W tym ostatnim na perkusji szalał Dave Lombardo, znany przede wszystkim z występów ze Slayerem i uznawany za jednego z najlepszych perkusistów rockowych na świecie. Panowie znów się spotkali, czego efektem jest nowy projekt Dead Cross i płyta, która właśnie ujrzała światło dzienne.
Wspomniany Fantomas, mający na koncie cztery płyty, prezentował muzykę mocno eksperymentalną i dla przeciętego słuchacza rocka i metalu – delikatnie mówiąc – ciężkostrawną. Dead Cross to trochę podobna stylistyka, ale na szczęście bardziej przystępna, chciałoby się powiedzieć – „piosenkowa”. Sami muzycy (oprócz Pattona i Lombardo grupę tworzą gitarzysta Mike Crain i basista Justin Pearson) określają swój styl jako „hardcore punk”. Rzeczywiście jest punkowo – gitary są brudne, jazgoczące i pełne dysonansów, tempo perkusji przypomina serie z karabinu maszynowego, utwory są krótkie i zabójczo szybkie. Ale skoro za „garami” zasiada legenda metalu, to nie brakuje tu elementów heavy metalu, czy thrashu.
Chcąc jakoś określić charakter tego albumu, należałoby go opisać jako mieszankę wczesnego, agresywnego Slayera, eksperymentalnego brzmienia Fantomasa z małą domieszką szaleństwa Dillinger Escape Plan (z którym zresztą Patton nagrał swego czasu minialbum „Irony Is A Dead Scene”). Ten miszmasz dał efekt w postaci bardzo zwięzłej (raptem niecałe 28 minut), maksymalnie agresywnej i surowo brzmiącej, hardcorowej, gitarowej płyty. Patton, jak to Patton, potrafi bardzo przekonująco i zręcznie „drzeć mordę”, od czasu do czasu śpiewając krótkie melodyjne partie swoim charakterystycznym, głębokim wokalem. Perkusja Lombardo brzmi jak dobrze naoliwiona, perfekcyjna maszyna, wybijająca rytm przywodzący na myśl stary dobry thrash metal z lat 80. i 90. XX wieku. Gitarzyści grają brudno, jazgotliwie i szybko – w końcu to punk, więc nie ma tu za bardzo miejsca i czasu na subtelności.
Najspokojniejszy kawałek na płycie – „Bela Lugosi's Dead” – to cover stareńkiego utworu gotyckiej grupy Bauhaus. Autorskie kompozycje są dużo bardziej agresywne i bezkompromisowe. Taki na przykład „Idiopathic” czy „The Future Has Been Cancelled” spokojnie mogłyby się znaleźć na starej płycie Slayera – nie to, że są wtórne, ale bardzo przypominają ekspresją i tempem dokonania legendarnych thrash metalowców. Na szczęście Lombardo i spółka idą krok dalej i dokładają do tej solidnej podstawy element szaleństwa i eksperymentalne łamańce, czego efektem jest choćby zamykający płytę zręczny, trochę niepokojący „Church of the Motherfuckers”.
Nie jest to płyta, której słucha się do kotleta, ale na pewno jest to album przemyślany i warty uwagi. Kanciasty, chropowaty, pełen wściekłości i chaosu, ale i artystycznej swobody. Płyta została wydana w niezależnej wytwórni Mike'a Pattona Ipecac Recordings, a więc z dala od wielkich wydawnictw i bez oglądania się na wyniki słuchalności, czy na możliwość zabrzmienia w radiu. Słychać, że nagrali ją ludzie, który znają się jak łyse konie i lubią czasem artystycznie poszaleć.