Coś chyba musi być w kanadyjskim powietrzu, bo powstaje tam sporo ciekawych, oryginalnych, progresywnych kapel. Kraj Klonowego Liścia dał nam m.in. Rush, Voivod, Gorguts czy choćby udzielającego się w licznych projektach szalonego Devina Townsenda. Do tego zacnego grona zaliczyć trzeba mniej znany, ale równie utalentowany i godny uwagi zespół Protest the Hero.
Pochodząca z Ontario kapela nagrała do tej pory cztery płyty, ale jej najciekawszym dokonaniem jest jak dla mnie drugi w kolejności album „Fortress” z 2008 roku. 40-minutowy krążek, zawierający 10 utworów zrobił sporo zamieszania na listach przebojów i to zasłużenie, bo zamieszczona na nim muzyka to zgrabny ekstrakt tego, co w szybkim, technicznym graniu najlepsze.
Wystarczy odpalić otwierający płytę „Bloodmeat”, by zrozumieć o czym mowa. Szybkie tempo, gitarowe solówki, od których słuchania aż bolą palce, częste łamanie rytmu i wysoki, nieco histeryczny, trochę drażniący, a jednocześnie... znakomicie pasujący do całości wokal. Wokalista Rody Walker jest najczęściej krytykowanym (przez tzw. „tru metali”) członkiem zespołu, ale zupełnie niesłusznie. Najczęściej posługuje się charakterystycznym, wysokim śpiewem, ale gdy trzeba potrafi całkiem umiejętnie zaryczeć growlem, a nawet zaskrzeczeć w iście blackmetalowym stylu. Maniera, która być może w innym zespole mogłaby być denerwująca, tu znakomicie wpasowuje się w szaloną, rozedrganą muzykę, tworzoną przez dwóch gitarzystów i sekcję rytmiczną.
Jeśli już mowa o istocie rzeczy, gitarzyści – Luke Hoskin i Tim Millar – robią na płycie rzeczy wielkie. Gdyby chcieć ich granie do czegoś przyrównać, to myślę że najbliżej by im było do Liquid Tension Experiment albo najbardziej szalonych utworów Dream Theater. Kanadyjczycy grają jednak trochę bardziej ekstremalnie, zbliżając swój styl do metalcore'u, punka czy nawet mathcore, jakiego nie powstydziłby się Dillinger Escape Plan. Bardzo reprezentacyjną próbką ich grania jest szalony „Sequoia Throne”, czy trochę symfonicznie brzmiący „Palms Read”.
Trudno tu zresztą wyróżnić w jakiś wyraźny sposób któryś z utworów, bo każdy z nich jest skomplikowany, zmienia się niemal co trzy sekundy i katuje różnorodnością dźwięków niemal do granic wytrzymałości. Ale, co trzeba wyraźnie podkreślić, nie jest to taka tam sobie bezsensowna łupanka „sobie a muzom”, byle tylko pokazać, że się dużo potrafi. Każdy utwór ma w sobie dużo melodii (najwięcej chyba w „Spoils” i „Wretch”), dzięki czemu nie występuje efekt znużenia i obcowanie z płytą jest czystą przyjemnością od początku do samego końca. Chwilami miałem wrażenie, że słucham Muse zagrane przez Periphery, bo tak melodyjne granie komponowało się technicznym wykonaniem.
Chwilę oddechu dają fortepianowe przerywniki, które urozmaicają płytę i trochę ją łagodzą. To zresztą rzecz, której mi trochę brakowało na płycie – chwili spokoju, zabawy z dźwiękami, może trochę kołysania, jakiejś ballady... Ale daj Panie Boże tylko takie braki. Nie ma się co czepiać, że w cieście nie ma rodzynek, kiedy jest dziesięć rodzajów innych dodatków.
„Fortress” to jedna z najlepszych progmetalowych płyt, jakie słyszałem. Szybka, skomplikowana, przyjemnie wkurzająca i bajecznie różnorodna. To zespół, który swobodnie porusza się w metalcorze, punku, metalu progresywnym, emo, thrash metalu i wielu innych stylistykach. Nie w gatunku tu jednak rzecz, a w tym, że z tej mieszaniny została wyczarowana zgrabna, sensowna całość, której się słucha z przyjemności i do której chce się wracać. Wincyj!