Młodziutki, zaledwie czteroletni zespół z Arizony właśnie opublikował trzeci, studyjny album. Już przy drugim ich dziele – „A Far Away Wonder” – krytycy przebąkiwali, że oto rośnie nowa gwiazda post-metalowego grania. No i wykrakali. Bracia Breckenridge i spółka po serii koncertów, na których grali m.in. przed Primus i Tool, wysmażyli nowy materiał, który wyprodukował Buzz Osbourne z Melvins. Efekt? Jedna z ciekawszych metalowych płyt tego roku.
Z tym szufladkowaniem muzyki With Our Arms to the Sun jako metalowej trzeba jednak uważać. O ile bowiem pierwsze nuty otwierającego płytę „Disdain: Why Am I” faktycznie brzmią jak gniewny hardcore punk, czy sludge spod znaku Mastodon, potem już jest mniej hardcore'owo, a muzyka dryfuje w stronę klimatycznych melodii i elektoniczno-ambientowych eksperymentów. Gitary są przesterowane, rytm jak najbardziej metalowo-rockowy, ale melodia sugeruje zupełnie co innego. Nic tu nie jest jednoznaczne.
Widać to choćby na przykładzie wokalu. Josh Breckenridge potrafi „drzeć mordę”, co udowadnia na samym początku, ale już w drugim na płycie „Memory: The Drift” a to zagrowluje, a to pobawi się w wokalizy, a to smętnie zaśpiewa, niczym Rogers Waters z Pink Floyd. Im dalej, tym więcej tu melodii i klimatu wyczarowanego przez spokojną gitarę i elektroniczne wstawki. Nie znaczy to, że jest tylko miło i pluszowo. Metalowy wrzask i furia cały czas są gdzieś w tle, ale raczej zepchnięte na drugi plan.
Rozrzucone na płycie dwuminutowe przerywniki („Doorway to Clarity”, „Doorway to Realization”, „Doorway to Ascention”) są jeszcze bardziej „pinkfloydowe” w klimacie, nasycone psychodelicznymi klimatami, ładnymi klawiszami i przypominającym Watersa wokalem wzmocnionym echem (zwłaszcza w „Doorway to Realization”). To tylko jednak przystawki do głównych dań, w których dzieje się dużo i ciekawie.
Jednym z takich dań jest „Macrocosm: Prometheus”. Bardzo melodyjny, przestrzenny i pełen nieco „kosmicznego” klimatu. Razem z kolejnymi „Apex: 100 Year Dream” i „The War: Light the Shadows” stanowi reprezentatywny dla płyty muzyczny fragment, pokazujący, jak można mieszać różne style dla uzyskania nastrojowego, chciałoby się powiedzieć: kontemplacyjnego efektu. Usłyszymy tu trochę Mastodona, trochę Smashing Pumpkins, echo industrialnego rocka, psychodelii, plemiennego skandowania... Cały ten miks układa się we wcale zgrabną, nastrojową całość, momentami dryfująca w stronę klimatów tworzonych przez islandzki Solstafir czy Pink Floyd na „Dark Side of the Moon”.
Zamykające album „Regret: Sailing Stones” oraz „Homebound: March of the Trees” to kolejna dawka transowo-kołyszącego gitarowego grania, którą spokojnie można by postawić na półce obok wczesnej Katatonii. Zwłaszcza finałowy „Homebound...” z rzężącą, przesterowaną gitarą i agresywnym wokalem przypomina dokonania szwedzkich prekursorów doom metalu sprzed dwóch dekad. Mnóstwo tu melodii, ale i zadziornych, metalowych riffów. Coś jakby nieślubne dziecko Katatonii i Mastodon.
„Orenda” to jedna z ciekawszych płyt tego roku. Klimatyczna, nastrojowa, jednocześnie agresywna, eklektyczna i inteligentna. Nie wszystko mi się w niej podoba, np. chętnie pozbyłbym się wywrzeszczanych partii wokalnych z „Disdain:Why Am I”. Poza tym słucha jej się z dużą przyjemnością. Jeśli jeszcze wgryzie się w teksty, bazujące na wierzeniach północnoamerykańskich Irokezów i przyjrzy intrygującej okładce, wszystko to układa się w atrakcyjną, oryginalną całość. Bardzo mocny album.