Bez bicia przyznam, że nie czekałem z zapartym tchem na czternasty album Dream Theater. Wydany w 2016 „Astonishing” był – jak dla mnie – długaśny i nudny. Wcześniejsze płyty też chwilami nużyły, chociaż zagrane i wyprodukowane były pierwszorzędnie. Wielu fanów już dawno postawiło krzyżyk na nowojorskich gigantach prog metalu, a nierzadkie były głosy, że Dream Theater skończył się na „Images and Words”. Swoje zrobiło odejście wieloletniego perkusisty Mike'a Portnoya, zauważalny ostatnio brak świeżości w kompozycjach i nużące formalne eksperymenty, kosztem melodyjnego, przebojowego i zaawansowanego technicznie grania, do którego przez lata przyzwyczaił zespół. Tak jakby formuła, wypracowana wiele lat temu, już się wyczerpała
Niestety, pierwsze kompozycje, zapowiadające nowy album, też nie powalały na kolana. „Untethered Angel” to taki sobie „dreamtheaterowy” zapychacz – niby dynamiczny i melodyjny i odpowiednio skomplikowany, ale większych emocji nie wzbudził. Mógłby pojawić się na każdej innej płycie zespołu i poza zagorzałymi fanami niewielu zauważyłoby różnice. Na dodatek forma wokalna Jamesa LaBrie też pozostawia sporo do życzenia. Tego niestety się spodziewałem – jak dla mnie wokalista to najsłabszy element tego zespołu. Drugi singiel – „Fall Into the Light” już był nieco lepszy. Przynajmniej jego druga połowa, kiedy to zmienia się tempo, pojawia pieszcząca ucho melodia i melodyjne połamańce, zapędzające się w stronę melodyjnego, progresywnego rocka i “metallikopodobnego” grania.
Dopiero przy „Paralyzed” odzyskałem nadzieję, że coś z tej płyty będzie. Agresywne brzmienie, obiecujący, świetny, zadziorny, metalowy riff i tempo, które wręcz zmusza do kiwania głową w rytm muzyki – tego właśnie oczekiwałem i dostałem nawet z nawiązką. Jest tu i agresja, i indywidualne, instrumentalne popisy, i rytmiczne łamańce – wszystko to, co w muzyce DT najlepsze.
Gdybym miał wybrać najlepsze utwory na płycie, pewnie wskazałbym drapieżny „Room 137”, monumentalny „At Wit's End” i skomplikowany, lekko djentowy „Pale Blue Dot”. W tych trzech kawałkach zawiera się wszystko to, czym Dream Theater czarował słuchaczy od lat – a więc ciężkie, metalowe brzmienie, mnóstwo chwytliwych, czasem rzekłbym nawet pięknych melodii i techniczna maestria. Jest i małe puszczenie oka – przesłuchajcie „S2N” i spróbujcie wyłapać Owena Wilsona mówiącego „wow”. Zespół niby zaprzecza, że coś takiego istnieje, ale około 4 minuty „wow” wyraźnie słychać. Właśnie to „wow”.
John Petrucci, John Myung, Jordan Rudess i Mike Mangini nie zapomnieli, z której strony trzyma się instrumenty i potrafią muzycznie poszaleć. Czasem ilość formalnych fikołków może wręcz przytłaczać, ale na szczęście forma nie dominuje tym razem nad treścią, co w przeszłości się zdarzało. Za resztą zespołu nie zawsze nadąża LaBrie, ale i on ma swoje udane momenty, zwłaszcza we wspomnianych wyżej utworach.
„Distance Over Time” to dobra płyta. Pierwsza od wielu lat, do której chce się wracać i pewnie na dłużej zagości na mojej osobistej playliście. Cieszy mnie, że Dream Theater wraca do formy po rozwleczonej i bezbarwnej „The Astonishing”, choc szczerze mówiąc nie ma tu wielkiej rewolucji, a są raczej dobrze znane i wcześniej eksplorowane obszary. Jest krótko, zwięźle (płyta trwa niecałą godzinę, a tylko jeden utwór przekroczył 9 minut) i przebojowo. Są mielizny, ale na szczęście bardziej przyciągają uwagę te pozytywne momenty, dzięki czemu nowe wydawnictwo nowojorczyków można uznać za udane. Wady? Już pisałem: wokal. Ale cóż: jak dla mnie z muzyką Dream Theater jest jak z irish coffee – jest pyszna, ale nie wiem, po co dodaje się do niej bitą śmietanę. Na szczęście jak się skupić na istocie rzeczy, to jest to rzecz znakomita, mimo tej beznadziejnej śmietany (czyt. Jamesa LaBrie).