Amerykański zespół Between The Buried And Me to kolektyw obok którego trudno przejść obojętnie. Dość powiedzieć, że gitarzysta Dustie Waring i perkusista Blake Richardson w wolnych chwilach pogrywają w deathcorowym składzie Glass Casket, którego brzemieniem spokojnie można by ostrzyć żyletki. Natomiast basista Dan Briggs, kiedy nie gra z BTBAM, dzieli swój czas między grającą jazz fusion grupę Trioscapes, eksperymentalny skład Orbs i progresywno-metalową grupę Nova Collective, gdzie łączy swoje siły m. in. z muzykami grupy Haken. Z takiego połączenia musiało – i zaiste powstało coś niezwykłego.
Wydana w 2015 roku płyta Coma Ecliptic to już dziewiąty album muzyków z Północnej Karoliny. Zdziwiłby się jednak ten, kto zainteresowany ostatnim dokonaniem BTBAM sięgnąłby po ich pierwsze płyty. A to dlatego, że piętnaście lat temu panowie grali ekstremalną rzeźnię, klasyfikowaną jaką mathcore, bądź deathcore, ewentualnie jako progresywny death metal. Wielu fanów za szczytowe osiągnięcie zespołu uważa zresztą album Colors z 2007 roku - nasycone growlem agresywne 60 minut ekstremalnej muzyki, która choć pełna elementów progresywnych, wciąż mocno tkwi w estetyce death metalu.
Sporo się od tamtego czasu zmieniło. I to na dobre, trzeba uczciwie powiedzieć, bo Coma Ecliptic to już zupełnie inne granie. Owszem – wciąż zadziorne, miejscami chropowate i pełne wrzasku, ale to już wielowymiarowy, stuprocentowy metal progresywny, któremu bliżej do Dream Theataer i Haken niż do Meshuggah i Death. Do metalowej rzeźni panowie z BTBAM zaczęli dodawać coraz więcej elementów znanych choćby z muzyki Pink Floyd, Queen czy Deep Purple, nie zapominając przy tym całkowicie o deathmetalowych korzeniach. Efekt jest co najmniej ciekawy.
Wszystko zaczyna się od „Node” ze spokojnym, wręcz usypiającym intro i łagodnym śpiewem, by później przejść w „The Coma Machine”, gdzie po melodyjnym początku dostajemy po uszach growlem i agresywnym brzmieniem. Potem jest „Dim Ignition” z transowym, elektronicznym, niepokojącym motywem, które przechodzi w zadziorne, mocne „Famine Wolf”. Tu już dzieje się naprawdę dużo, bo usłyszymy tu melodyjne klawisze i czysty zaśpiew, a później wściekły growl i perkusję brzmiącą niczym seria z karabinu maszynowego.
I tak właściwie jest przez całą płytę – agresja sąsiaduje to z ckliwymi melodiami, czysty, melodyjny śpiew z growlem i drażniącym skandowaniem, kojące posykiwanie perkusyjnych talerzy z deathmetalowym „łupaniem na garach”. Jedno słowo jest tu kluczowe – balans. Deathmetalowe zagrywki są tu przemieszane z melodyjnymi partiami rozpisanymi na gitarę i klawisze, a wszystko ułożone we wcale zgrabną, miłą dla ucha całość. Choć i tak dla wielu zawartość growlu może być chwilami zbyt duża i męcząca.
Dwa najciekawsze utwory na płycie to „King Redeem – Queen Serene” i „Memory Palace”. Pierwszy zaczyna się jak kojąca ballada z klawiszami i melodyjnym – żeby nie powiedzieć: słodkim – śpiewem, by później przerodzić się w kipiącą energią metalową jazdę. Natomiast „Memory Palace” pokazuje jak może wyglądać nowoczesny i ciekawy metal progresywny. Znajdziemy w nim wszystko, czego można oczekiwać od takiego grania – melodię i rytm, wrzask i atonację, instrumentalną wirtuozerię i celową dekonstrukcję„ładnego grania”. Z zachowaniem wszelkich proporcji – to taki Dream Theater na sterydach. Jeśli chcecie mieć reprezentacyjną próbkę albumu, odpalcie sobie „Memory Palace”.
Nieprzypadkowo piszę, że jeden kawałek „przechodzi” w następny. Coma Ecliptic to bowiem album koncepcyjny, czy jak kto woli rock opera, opowiadająca w wielkim skrócie o człowieku zapadającym w śpiączkę i doświadczającym różnych swoich wcieleń z przeszłości. Stąd też różnorodne sposoby śpiewania, mające oddać charakter i nastrój kolejnych bohaterów opowieści.
Podsumowując, to naprawdę ciekawa i dająca dużo frajdy płyta. Dla antyfanów death metalu może być chwilami trochę męcząca przez liczne partie z growlem. Ale z drugiej strony to też urok tego wydawnictwa – nie da się go jednoznacznie zaszufladkować, a odkrywanie coraz to nowych smaczków daje dużo przyjemności.