Słysząc po raz pierwszy nazwę Twelve Foot Ninja spodziewałem się czegoś dziwacznego i niestrawnego. Sprawdziło się na szczęście tylko częściowo. Bo jest to muzyka pełna zaskakujących zwrotów akcji, dziwacznych połączeń i niecodziennych rozwiązań. Przy tym wszystkim jest więcej niż strawna – rzekłbym nawet, że smakowita jak rzadko.
Pochodzący z Melbourne kwintet to zespół młody i szczerze mówiąc mocno niedoceniany. Omawiany „Outlier” to ich drugi album, następca ciepło przyjętego przez krytykę i słuchaczy „Silent Machine” (2012). Na pierwszej płycie Australijczycy pokazali, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych: potrafili połączyć djentowe, „meshugopodobne” łojenie z salsą, ciężkie, metalowe riffy z funkiem, jazzem i czym tylko dusza zapragnie. Na drugim albumie kontynuują ten eksperyment i potwierdzają, że znają się na swoim fachu.
Płyta zaskakuje na każdym kroku. Otwierający album „One Hand Killing” łączy dla przykładu thrashowy perkusyjny rytm rodem z Soulfly, djentowe gitary jak z Meshuggah, funkowy rytm i klimat przywodzący na myśl Faith No More z czasów „King for a Day... Fool for a Lifetime”. Mało? Weźmy na przykład „Post Mortem”: usłyszymy w nim jazz, funky, alternatywny metal, akustyczną gitarę w stylu flamenco, a wszystko rzecz jasna podlane djentowym sosem. Ktoś życzy sobie orientalnych rytmów? Proszę bardzo: w „Collateral” gitara brzmi jak dalekowschodnia, średniowieczna cytra, a w „Monsoon” niczym indyjskie penjabi.
Cały ten miszmasz ujęty jest na szczęście w całkiem sensowne ramy. Kolejne kompozycje nie są tylko przyczynkiem do eksperymentowania z różnymi instrumentami, stylami, czy brzmieniami, ale to chwytliwe, melodyjne, nie zawahałbym się nawet użyć słowa „przebojowe” kawałki. Panowie z TFN naprawdę potrafią tworzyć chwytliwe melodie i dlatego, choć na płycie dzieje się bardzo dużo (jazz łączy się z funkiem, bossa nova z nu-metalem itp.), jest to cały czas muzyka, która w wpada w ucho i słucha jej się z dużą przyjemnością. Swego czasu tak grali muzycy z Faith No More – zaklasyfikowani jako metalowcy, potrafili wypiąć się na swoje emploi i zagrać ni z tego, ni z owego kołyszący „Midnight Cowboy” czy funkujące „Evidence”, w którym metalu było tyle, co kot napłakał.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego Twelve Foot Ninja jest porównywany z Faith No More czy Mr. Bungle. To wokalista Nick „Kin” Etik, który może pochwalić się wokalem, przypominającym barwą i stylem Mike'a Pattona. Kin, niczym jego sławniejszy kolega, potrafi zamruczeć, zaśpiewać głębokim barytonem albo wydrzeć się, jakby obdzierali go ze skóry. Wszystko to świetnie wpisuje się w zadziorną, chropowatą, ale i chwytliwą muzykę tworzoną przez australijskich żartownisiów.
Jedyny minus (maleńki, szczerze mówiąc), to uczucie, że panowie cały czas robią sobie jaja. Czy to oglądając ich teledyski, naszpikowane specyficznym humorem („Have ya been busy mate? „Yeah. Busy as a dog with two fucking dicks.”), czy słuchając ich pokręconej muzyki ma się wrażenie obcowania z wieczną zgrywą. Mam nadzieje, że nie przylgnie do nich opinia wiecznych żartownisiów i oby to nie przysłoniło dobrej roboty, którą robią w muzyce.
„Outlier” to świetny album. Nowatorski, agresywny, brzmiący miodnie mocno, a jednocześnie naszpikowany licznymi aluzjami, smaczkami i udziwnieniami, które tylko podnoszą jego wartość. Metal, jazz, funky, reggae, alternatywa, salsa – wszystkiego tu trochę, a mimo to całość brzmi spójnie, przyjemnie i świeżo. Rzecz unikalna i warta uwagi, słucha jej się z dużą satysfakcją.