Co łączy piosenki „Mr. Blue Sky” ELO, „The Chain” Fleetwood Mac i „Ego, The Living Planet” Monster Magnet? Druga część „Strażników Galaktyki”. Utwory ELO i Fleetwood Mac znajdują się na ścieżce dźwiękowej, a Ego to tatuś głównego bohatera, uwaga spoiler, kawał skurwiela. Film jest przefajny, taki typowy rozrywkowy odmóżdżacz, ale w swojej kategorii nie do wyjęcia – dwie godziny świetnej zabawy.
„The Chain” słyszymy w scenie, kiedy dwoje głównych bohaterów ma problemy z wyartykułowaniem uczuć, jakie jedno żywi do drugiego.
„Czterdzieści lat minęło jak jedne dzień!”
To jest płyta! Płyta, która ma wszystkie płyty pod sobą! Albo prawie wszystkie.
A było to tak. W połowie lat siedemdziesiątych Fleetwood Mac tworzyły dwie pary – małżeństwo McVie, oraz Steve Nick i Lindsey Buckingham w związku niesakramentalnym, no i sam Mick Fleetwood, żonaty poza zespołem. I to wszystko w pewnym momencie zaczęło się walić. Christine zaczęła dorabiać rogi Johnowi z członkiem ekipy technicznej zespołu, Buckingham zaczął kombinować, jakby się wymiksować ze związku z Nicks, a Fleetwooda zostawiła żona. Cud, że ten album w takich warunkach powstał. Czyżby? Nie wiem, czy transcendencję tak bardzo trzeba by było do tego mieszać. Raczej kontrakt i zaliczka z wytwórni – nie było innego wyjścia, płyta musiała powstać. Grupa wzięła kasę od wydawcy i chcąc nie chcąc trzeba było coś nagrać. Bo zespół aż tak forsą nie śmierdział, żeby zwracać firmie wcześniej wzięte pieniądze. Ale cud, że w takich warunkach powstało takie arcydzieło.
Sesja do „Rumours” zaczęła się w lutym 1976 roku i trwała prawie przez cały rok. I przez ten prawie cały rok pięć osób na dosyć poważnych zakrętach życiowych, częściowo spowodowanych przez współczłonków z zespołu, musiało razem pracować i to pracować bardzo efektywnie. Żeby ze sobą wytrzymać musieli całkowicie zrewidować swoje wzajemne relacje, z mocno osobistych na czysto profesjonalne – czyli towarzysze z zespołu. Do tego zrobić to w miarę delikatnie, bez większych spięć, żeby nie rozwalić grupy. To też się udało, ale chyba głównie dzięki temu, że wszyscy potraktowali nagrywanie nowej płyty, jako coś w rodzaju warsztatu terapii zajęciowej. Każdy, kto mógł wsadził te wszystkie swoje smutki i żale w piosenki, wszyscy stanęli na rzęsach, żeby wypadło to jak najlepiej. Jakoś się dogadali – no cóż, profesjonaliści, ale na pewno ciężko było Johnowi McVie nagrywać „You Make Loving Fun”, kiedy wiedział, że to jego żona napisała dla swojego nowego chłopaka. Stevie Nicks też pewnie nosiło, kiedy słyszała, jak Buckingham śpiewał - „Go Your Own Way” – czyli „Idź Sobie”. Nie wierzę, że ta szarpiąca nerwy sytuacja obyła się bez jakichś wspomagaczy, czy to legalnych, czy to mniej legalnych, ale na płycie tego nie słychać. Stare przysłowie pszczół mówi, że co cię nie zabije, to cię wzmocni – przeżyli te ciężkie chwile, które sami sobie zafundowali, udało im się oddzielić życie osobiste od zawodowego, a sukces „Rumours” dał im napęd na jeszcze ładnych kilka lat.
Bo nagrany w tak ekstremalnych warunkach album stał się jakimś kompletnie nierzeczywistym sukcesem komercyjnym, sprzedając się w nakładach absolutnie kosmicznych. Do tej pory sprzedano około 45 milionów sztuk tej płyty! Znając życie, to takiego obrotu sprawy pewnie nikt się nie spodziewał, chociaż pewnie wszyscy liczyli na powtórzenie wyniku poprzedniego krążka. Jednak w przypadku „Rumours” było dużo lepiej. Bo to i też dużo lepsza płyta niż tzw. „Biały Album”. Jest tam cała masa świetnych piosenek, ale najlepiej wypadają wszystkie razem – mimo że jest tum kilka wielkich przebojów, jednak dopiero słuchając całej płyty, w jednym ciurku, czujemy moc tej muzyki. Moc? Pop-rockowego albumu? Tak, a dokładnie emocje – tego tam nie brakuje. Słychać, ze w te piosenki włożono całe serce i nie tylko – chociażby „The Chain” z jednej strony, ale też i „Songbird” z drugiej. To spokojna, fortepianowa ballada skomponowana i wykonana przez Christie McVie. Ktoś wpadł na pomysł, żeby nagrać to poza studiem – znaleziono niewielki teatr, zawieziono fortepian, postawiono na nim flaszkę dobrego wina (albo szampana, nie pamiętam), obstawiono go kilkoma koszami róż i w takich warunkach utwór wybrzmiał tak jak powinien. A Buckingham wokale do „Go Your Own Way” nagrywał sam. Wolał sam. Były emocje, działo się, to na płycie słychać i to jest też jej siłą.
Ktoś mógłby pomyśleć, że główna siła „Rumours” wynika z kryzysów uczuciowych w zespole. Absolutnie nie – „Ploty” jest przede wszystkim zestawem znakomitych piosenek, bo szczerze mówiąc słuchacze mieliby serdecznie w dupie kto kogo i z kim zostawił, gdyby płyta była marna. Ale ona była świetna. Do tego wbrew pozorom jest raczej pogodna i o dosyć optymistycznym wydźwięku. Dla mnie „The Chain” tutaj rządzi, ale ja ten krążek zawsze słucham w całości – nie lubię za bardzo słuchać poszczególnych utworów, bo zaraz mi czegoś brakuje – te utwory najlepiej się czują w towarzystwie reszty kompanów z płyty. Specyficzny dualizm – wyjątkowo przebojowy zestaw, który razem tworzą też specyficzny klimat. Można było by się zastanawiać, dlaczego nagrywanie tej płyty trwało tak długo. Jeśli tego uważniej posłuchać to się zrozumie – bo po prostu nie mogło trwać krócej – jest to też wspaniale wyprodukowany i zaaranżowany album, perfekcyjnie dopracowany w każdym szczególe – słychać każdy instrument, każdą nutę i gdzieś tak po drugim trzecim odsłuchu zaczniemy to dostrzegać i doceniać.
Niewątpliwie „Rumours” to kanoniczny album tzw. AORu, kanoniczny album rockowego mainstreamu, czerpiący z całej tej tradycji amerykańskiego rocka z Zachodniego Wybrzeża (no, może w nieco wygładzonej wersji), który powinien być obowiązkowym dodatkiem do podręcznika „Jak nagrać bestsellerowy album rockowy dla ogólnej ludożerki” i z perspektywy tych czterdziestu lat normalny, rockowy klasyk tak jak płyty Zeppów, Sabbsów, czy Floydów.