Ćwiara minęła™ AD 1987!
Płyta bardzo oczekiwana, ale kiedy się ukazała nie zdobyła specjalnie wielkiej popularności. Najbardziej spodobała się dziennikarzom muzycznym, a oddźwięk wśród ogólnej ludożerki był taki sobie. A miało być zupełnie inaczej. Już same zapowiedzi mogły przyprawić słuchaczy o „pulpetację” serca – zestaw muzyków wspomagających był imponujący – całe U2, Peter Gabriel, a za heblami jeden z najbardziej rozchwytywanych producentów lat osiemdziesiątych, Daniel Lanois. I co, cała para w gwizdek? Wręcz przeciwnie. Ale nie była to muzyka „szybko, łatwo i przyjemnie”. A przede wszystkim nie „szybko”. Znakomita, ale bez specjalnego potencjału komercyjnego. Utwory wybrane na singiel specjalnego szału nie zrobiły, najlepiej poszło "Somewhere Down the Crazy River" i to tylko w Wielkiej Brytanii – piętnaste miejsce. Zresztą nie zrobiły, bo zrobić nie mogły – świetne to były piosenki, ale jednak nie miały takiej siły, żeby się przebić spośród innych. To samo można powiedzieć o reszcie – świetne piosenki. Dlaczego tak skupiam się na aspekcie komercyjnym? Bo wszyscy zainteresowani spodziewali się, że ten krążek wejdzie w listy przebojów jak w masło – podwójna platyna na dzień dobry. Wielka superprodukcja, wielkie gwiazdy, budżet pewnie też wielki, do tego świetne recenzje. I co się stało, że nie zagrało? No właśnie to, o czym wcześniej już wspomniałem – powstał świetny album, ale dla bardziej wyrobionego słuchacza, a coś takiego bez przynajmniej jednej singlowej lokomotywy wielkim hitem raczej nie zostaje. Sam też się wtedy na to nie załapałem. Dla nastolatka było to jednak trochę nudne. Za dużo pitolenia, za mało muzyki – tak wtedy uważałem. Dopiero „Music for The Native Americans” przypadło mi do gustu, a przy okazji przeprosiłem się i z wcześniejszymi. Ale wtedy nie byłem już nastolatkiem.
Wydaje mi się, że ci, którzy pamiętali Robertsona z czasów The Band, spodziewali się czegoś innego, a ci którzy słyszeli ówczesne nagrania U2, Gabriela spodziewali się pewnie coś w rodzaju „So”, czy „The Joshua Tree”, a tu…? Jednak dobrze się w to wsłuchując znajdziemy tu i jedno i drugie – bluesowo-folkowy klimat z The Band i lata osiemdziesiąte w swojej najbardziej zaawansowanej technologicznie postaci, uosabiane właśnie przez Gabriela, czy Lanoisa. A że trzeba trochę nad tym przysiąść, żeby wszystko to poskładać razem? Nikt przecież nie mówił, że zawsze musi być łatwo i gładko.
Muzyka elegancka, wysmakowana, miejscami bardzo kameralna i ulotna. Wszystkie te określenia pasują jak ulał na przykład do ówczesnych płyt Bryana Ferry, ale jednak równie dobrze do solowego debiutu Robbie Robertsona. Co ciekawe. Jest oczywiście kilka dynamicznych utworów, jak na przykład „czarny” „Testimony”, albo „Showdown at Big Sky”, ale spora część płyty to takie bardzo subtelnie „utkane” kompozycje – „Fallen Angel”, „Broken Arrow”, czy „Somewhere Down The Crazy River” i to raczej one stanowią o sile tego krążka. Wcześniej za czasów The Band, Robertson był uważany za doskonałego, ale jednak w pewnym sensie „sformatowanego” gitarzystę. Tutaj, jako artystka samodzielny jawi się jako muzyk o dużej wrażliwości, wyobraźni i bardzo otwarty na otaczającą go muzyczną rzeczywistość, raczej niemożliwy do zaszufladkowania, posiadający swój własny styl. Może same składniki nie są specjalnie oryginalne – blues, rock, folk, muzyka północnoamerykańskich Indian, ale najważniejsze w tym są raczej proporcje w jakich to zmieszano i dodatki – czyli produkcja i brzmienie. Że świecą szukać podobnych rzeczy. Mimo wszystko jest to jedna z oryginalniejszych i ciekawszych płyt lat osiemdziesiątych.
Wracając jeszcze do wszelkich komercyjnych aspektów tego przedsięwzięcia – jednak trudno to rozpatrywać jako komercyjną porażkę – i w USA, i w Wielkiej Brytanii w ciągu roku album dobił do złota, czyli tak licząc cały świat, pewnie około miliona sztuk poszło w ludzi. Trzeba przyznać, że jak na taka muzykę – bardzo dobrze. Może nie zadowoliło to decydentów z Geffena, ale dzięki właśnie temu albumowi Robertson stał się pewną marką w świecie muzycznym i pozostaje nią do dzisiaj.