Podróż doookoła Słońca.
Część trzynasta.
Rok 1978 zaznaczył się w karierze zespołu dwoma wydarzeniami.
We wrześniu doszedł do skutku wielki koncert pod piramidami w Egipcie. Już dwa lata wcześniej Phil Lesh nosił się z zamiarem takiego występu, jednak Bill Graham promotor trasy nie miał czasu zająć się tym tematem. Próba zagrania koncertu w miejscu, które ma tajemniczą moc oddziaływania na ludzi „chodziła” Leshowi już od dawna po głowie. Pod uwagę brany był chiński Wielki Mur, jednak ze względów politycznych zorganizowanie tam koncertu było niemożliwe. Oczywiście piramidy miały pierwszeństwo. Lesh: ”Szukałem miejsca, które ma moc zachowaną od starożytnych czasów. Piramidy są jakby oczywistym wyborem takiego miejsca ponieważ na pewno istnieje tam dawna prehistoryczna moc.” Lesh skontaktował się z profesorem Uniwersytetu Egipskiego w Bejrucie, Joe Malonem, który miał kontakty z rządem egipskim. Lesh podkreślał, że grupa zagra za darmo, a dochód z koncertów przeznaczy do Departamentu Starożytności.
Koncerty odbyły się we wrześniu a zatytułowane były jako The Gizah Sound and Light Theatre. Co ciekawe w trakcie tych występów uwolniona została prehistoryczna moc – w trzecim dniu występów, 16 września podczas koncertu nastąpiło zaćmienie księżyca co tylko dodało dramaturgii całemu przedsięwzięciu.
Drugim wydarzeniem roku 1978 było nagranie i wydanie kolejnego, już dziesiątego albumu w historii grupy. „Shakedown Street” został nagrany latem, a światło dzienne ujrzał 15 listopada 1978 roku. Producentem nagrań był słynny muzyk grupy Little Feat, Lowell George.
Znalazły się na nim dwa wielkie standardy zespołu. Tytułowy, zagrany w rytmach funky, mocno bujający, z świetną solówką Garcii, oraz napisany przez duet Hart/Hunter „Fire on the Mountain”.
Mamy tutaj również utrzymaną w rytmie boogie, relaksującą piosenkę „From The Heart of Me”, napisaną przez Donnę Godchaux. „I Need A Miracle” i „Stagger Lee” to utwory bardzo wpasowane w klimat płyty. Płyty, która momentami lekkiej i bardzo melodyjnej. To jest jak jazda w słonecznym klimacie Kalifornii, aż do brzegów oceanu. A całość kończy stonowana, spokojna ballada przypominająca nam, że po dniu nadchodzi ciepła noc. „If I Had the World to Give” zaśpiewana przez Jerry’ego wtacza nas w morskie fale nocnej przejażdżki i zanurzamy się w nie spokojnie, szukając morskiego dna. „Shakedown Street” natomiast to pięć minut najbardziej sztywnych rytmów, jakie zespół wymyślił do tej pory. Po mistrzowsku chodzi tutaj bas, Lesh jest prawdziwą gwiazdą, do swojego stylu dodaje ciężkie, tłuste pochody a dwóch panów grających na bębnach, potęguje to wrażenie dokładając swoje twarde bity. I jeszcze gitara Jerry’ego niewymuszenie wpasowana w te funkujące rytmy, wszystko razem nominuje to nagranie do miana jednego z najlepszych z drugiej połowy lat 70-tych. Pozytywnym zaskoczeniem jest utwór napisany przez perkusistę Harta „Fire on The Mountain”, znany z występów na żywo, łączony był z numerem „Scarlet Begonias” co jest o tyle dziwne, że oba te utwory maja inne metra i nie powinny do siebie pasować. Ale tak nie jest. Muzyczni geniusze z Grateful Dead umiejętnie połączyli te dwa eposy w jedność. Jeden z mocnych punktów koncertowych zespołu.
I tą ociekającą rytmami, melodiami i funkującą zabawą płytą grupa powoli kończyła lata 70-te. No nagrała jeszcze jeden album na zakończenie dekady, ale o nim będzie następnym razem.