Z tych wszystkich serii, które wyszły z koncertami Grateful Dead dla mnie najciekawsza jest Road Trips. Jedynym jej mankamentem jest to, że to kompilacja nagrań zespołu. Ale gdyby na to nie zważać to mamy tu mnóstwo smaczków i ciekawych wykonań poszczególnych numerów. Można powiedzieć ile razy mam słuchać np. „Shakedown Street” czy „Playing in the Band” ale no cóż, skoro każdy wykonanie jest inne to dlaczego nie?
Gdy seria ta ujrzała światło dzienne byliśmy już w drodze z „Dicks Picks” i niedocenianej „The Download Series”. Ta druga to znowuż trochę inna odsłona. Wybór koncertów w dużej części dokonany przez Deadheadów. Problemem jest, ze seria ma dziesięć części a praktycznie każdy fan ma innego faworyta. No ale wybór jest. Oczywiście jeszcze wiele zostaje do wydania, ot choćby fantastyczna trasa po Europie w 1990 roku czy pełen zestaw Winterland z 1974 roku. Pewnie się doczekamy.
A teraz cieszmy się z wiadomości, że wydana Road Trips może uprzyjemnić nam czas z muzyką. Utwory zebrane na tym wydaniu pochodzą z jesiennej trasy grupy, w której już zagościł nowy klawiszowiec Brent Mydland oraz pojawiły się piosenki przygotowywane do nowego albumu „Go to Heaven”.
Do „Alabama Getaway” trzeba się po prostu przyzwyczaić, taki numer na rozgrzewkę, często grany jako otwieracz i często genialnie łączony z „Promised Land”. „Jack Straw” oraz „Deal” to kolejne pełne energii wykonania w których na uwagę zwraca linia basu Phila oraz wokal Jerry’ego. „Dancing in the Street” to mój faworyt. Solidny z dużą ilością muzycznej gry, pływający po swoich rejonach z zakończeniem będącym jednym ze znaków towarowych zespołu, który potwierdza powiedzenie, że nie są najlepsi w tym, co robią, tylko oni naprawdę to robią. Uwaga! Teraz przechodzą do „Frankiln’s Tower” ale nie, tak naprawdę to oni grają te piosenki równocześnie. Raz tu, raz tam. Następnie Jerry przedstawia riff tak znany i „Franklin’s Tower” przejmuje kontrolę. Tylko cztery razy tak scalili ten zestaw (27.X.79, 9.XI.79, 10.XII.79 oraz 6.IV.97). Wspaniała, dłuższa niż przeciętna „Franklin’s Tower” z pewnością zadowoli większość słuchaczy.
Dysk drugi zaczyna „Shakedown Street”. No nie napiszę, ze to mój kolejny faworyt… ten numer mnie rozkłada. To jak Phil Lesh prowadzi sekcję rytmiczną ze stałym, agresywnym uderzeniem dobitnie pokazuje kolejne reakcje, Brent czuje się jak w domu a Jerry wokalnie radzi sobie nadzwyczajnie. Instrumentalnie ten numer osiąga świetny szczyt trwający aż do końca. To jedna z najlepszych komercyjnie wydanych wersji Ulicy.
„Passenger” wykonany energetycznie pokazuje nam, że Brent nie wstydzi się dodawać chórków cały czas. Według mnie to lepiej wychodzi niż Donna. I proszę. Ile już wersji słyszałem „Terrapin’ Station”? I zawsze podoba mi się ten numer. On jest inny ale on jest niczym „Dark Star”. Tu wokal Garcii brzmi słodko a instrumenty płyną swobodnie, jakby palce Jerry’ego od niechcenia uderzały w górę, w dół. Natomiast gitarowy riff, który łączy pierwszy instrumentalny fragment z następną częścią utworu, jest genialny i doskonale wykonany. 22 minutowa wersja „Playing in the Band” wykonana jest w stylu z lat 1972-74. Zawsze interesował mnie ten fragment, gdy zespół gra różne rzeczy, gdy gitara idzie w zupełnie nieznane rejony, gdy reszta odkrywa lady, których nie ma aby tak zadziałać, by znaleźć drogę powrotną do domu. To właśnie pokazuje „Playing in the Band”.
Ogólnie rzecz biorąc, mamy tu fantastyczną muzykę. Brent udowadnia, dlaczego został wybrany na następcę Keitha. Wybór na tej pierwszej części serii, z jesieni 1979 roku z pewnością zawiera kilka niesamowitych momentów choć brakuje mi tu czegoś z Stanley Theatre z przełomu listopada i grudnia. Ale jest to dopiero pierwsza część serii, będą przecież następne i rocznik 1979 jeszcze zagości.