Rok 1997 – dla mnie trochę dziwny, przynajmniej muzycznie. Bo trzy moje ulubione płyty tamtego roku nagrały zespoły, po których bym się tego absolutnie nie spodziewał. Których nawet za bardzo nie lubiłem. A w dwóch przypadkach są to też jedne z moich ulubionych płyt lat dziewięćdziesiątych. O ile już wcześniejszy album Tiamat jak najbardziej przypadł mi do gustu, to pozostałych dwóch wykonawców raczej nie lubiłem. Ale jak to się mówi – nie uprzedzajmy wypadków.
Początkowo nie lubiłem Lacrimosy i nie mogłem za bardzo zrozumieć dosyć powszechnych zachwytów na tą muzyką. Zmieniło się to trochę z powodu... Aerosmith. W maju 1994 roku Amerykanie przyjechali pierwszy raz do Polski, ja oczywiście wybrałem się na ich koncert, a przy okazji odwiedziłem znajomego. W odtwarzaczu wylądowały płyty Lascrimosy (akurat "Satura" ukazała się stosunkowo niedawno) i rozgorzała dość ożywiona dyskusja na ten temat. To znaczy ja sobie cicho siedziałem w kąciku, a gadali Tomek i Olka, moja ówczesna dziewczyna, obecnie eks-żona. Głównie na temat tekstów. Mnie najbardziej się okładka podobała. Co do muzyki nie byłem specjalnie przekonany. Przerabiane też wtedy Anekdoten mi wtedy weszło dużo lepiej. Ale pewien pozytywny ślad w mojej pamięci to jednak zostawiło. Co prawda następna, "Inferno" nie spodobała mi się w ogóle (i do tej pory nie podoba), ale potem pojawiło się "Stille". Pamiętam, że kupowałem to w takiej budzie koło dworca PKP w Rzeszowie. Najpierw kazałem sobie puścić kawałek i właściwie już sam wstęp przekonał mnie do zakupu. Te kilka nut z "Die Erste Tag - najpierw fortepian, potem syntezator udający dęte drewniane – pierwsze trzydzieści sekund było bardziej niż zachęcającą zapowiedzią reszty. A reszta była kilka godzin później w domu, dokładnie taka, jak się spodziewałem – fajne melodie i klasyczny rozmach. Nic to, że cała orkiestra podrabiana na klawiszach, specjalnie mi to nie przeszkadzało. Ważniejsze było to, że sama muzyka była po prostu porywająca. "Der Erste Tag" było czymś w rodzaju uwertury, a przy okazji bardzo mocnym rozpoczęciem albumu – z takiego naprawdę bardzo wysokiego C. Początkowo dosyć spokojny, ale stopniowo nabierający mocy i rozmachu. Jedynym zgrzytem wydaje mi się "Not Every Pain Hurts" – ani to dobre, ani tak bardzo pasuje do reszty. Na szczęście drugi występ Anne Nurmi - "Make It End", też na pewno nie wiodący utwór na "Stille" jakoś tam daje radę i specjalnie od reszty nie odstaje. Za to kończące pierwszą część (pierwszą stronę kasety) "Deine Nahe" jest znakomite, a finałowa solówka gitarowa jest po prostu perfekcyjna – sama w sobie bardzo dobra, ale jeszcze w jaki sposób rozwija i kończy utwór. Ale takim punktem kulminacyjnym jest "Die Strasse Der Zeit" – jedna z najlepszych kompozycji, jaka znalazła się na płytach Lacrimosy. Zresztą ten urtwór i "Der Erste Tag" spinają cały album swego rodzaju klamrą, pewnie dlatego, ze są podobne do siebie, oba są długie i rozbudowane. Reszta jest między nimi.
„Stille” jest pierwszym takim bardziej poważnym podejściem Lacrimosy do muzyki bardziej symfonicznej – takiej zrobionej z orkiestrowym rozmachem, chociaż różnica między tym krążkiem, a „Inferno” taka duża nie jest, na pewno mniejsza, niż między „Inferno” a „Satura”. Jak wspomniałem, na razie orkiestry jeszcze nie ma, zastępują ją syntezatory (*) – trzeba przyznać, że zupełnie nieźle, ale i tak słychać, że to jednak zastępstwo, a nie sto kilkadziesiąt odpowiednio wyszkolonych osób ze swoimi, jak najbardziej prawdziwymi instrumentami. Brzmi to jeszcze trochę tandetnie, katarynkowo, jak oprawa muzyczna z podupadającego, marnego teatru, ale swój urok ma. A najważniejsze, że właśnie samej muzyce zarzucić prawie nic nie można. Zaryzykuję twierdzenie, że muzycznie „Stille” jest lepsze niż „Elodia” – chociaż tam jest żywa orkiestra, tamto jest dużo lepiej wyprodukowane i po prostu zabija swoim rozmachem. Jednak mam wrażenie, że „Elodia” jest gładsza, spokojniejsza, grzeczniejsza. A tu jest samo mięcho i dużo więcej emocji. Okej – nie będę się sprzeczał z tymi, którzy właśnie „Elodię” uważają za opus magnum Lacrimosy – pod wieloma względami jest to opinia jak najbardziej uzasadniona – chociażby dlatego, że tam jest „Sanctus”. Ale zostanę przy swoim zdaniu.
Jedna z moich najbardziej ulubionych płyt lat dziewięćdziesiątych – pierwsza piątka.
Dlaczego nagle przypomniałem sobie o moich ulubionych płytach z 1997 roku? Bo zostało mi jeszcze kilka tygodni, żeby je docenić. Znaczy ocenić i docenić. Mam taką zasadę, że raczej nie gwiazdkuję płyt, które mają dwadzieścia lat i więcej – uważam, że taki album wchodzi wtedy w słuszny wiek klasyka i nie wypada, żeby się ścigał z jakimiś młokosami.
Dycha.
(*) – nie całkiem – trąbka i skrzypce są “żywe”.