Nie jest łatwo napisać recenzję zważywszy na okoliczności jakie towarzyszyły jej powstaniu. Podchodziłem do niej już od pewnego czasu i jakoś nie mogłem się w sobie zebrać. Jednakże pomimo pustki, której nie był nikt nie jest w stanie wypełnić po Jego odejściu, musiałem znaleźć te dodatkowe pokłady energii, aby się przełamać i napisać kilka słów na ten temat. Stąd „termin” - tego co w zamiarze miało być rocznicowym tekstem – przegapiłem.
Farrokh Bulsara (znany światu jako Freddie Mercury) odszedł w listopadzie 1991 roku, czyli 25 lat temu.
Freddie – kompozytor, Freddie – sceniczny diabeł, Freddie – indywidualista, Freddie – osobowość, lecz dla mnie przede wszystkim Freddie – wokalista, mający głos jak dzwon, nie dający się pomylić z kimkolwiek innym, dzierżący dodatkowo niepowtarzalną moc, mnogość gam i niesmowitą liryczność.
Wybór pozycji na tę okoliczność również nie był łatwy. Naturalną koleją rzeczy wydawać by się mogło, iż powinieniem wziąć się na „Innuendo”. Była to bowiem moja pierwsza styczność z Królową, gdy jako 12-letni kajtek obejrzałem w telewizji klip do utworu tytułowego, który widziałem po raz pierwszy kilka miesięcy po premierze płyty. Czujny ojciec wyczuł moje zainteresowanie i kilka tygodni później sprawił mi frajdę fundując w prezencie kasetę z ostatnią jak się miało okazać muzyką z Freddie’m... Jednakże postanowiłem wybrać „A Night At The Opera”. Nie będę się bowiem wybijał z tłumu i nie będę grzeszył oryginalnością twierdząc, iż Queen nagrali lepsze rzeczy. Bo nie nagrali. „Noc w Operze” jest absolutnym majsterszykiem i najlepszą pozycją w dorobku Mercury’ego i spółki.
Albumu jako całości nie ma sensu analizować, gdyż powstały bowiem tomy monografii na jego temat z rozłożeniem na czynniki pierwsze utworu „Bohemian Rhapsody” włącznie, który przecież przeniósł Queen nie tylko w inny wymiar postrzegania (zespół został odtąd megagwiazdą i trzymał się tego trendu na dobrą sprawę do samego końca), ale również percepcję singla jako coś więcej niż krótkiej trzy-minutowej piosenki.*
Zresztą Queen to taki troszkę fenomen kompozytorski dla mnie. Nie tworzyli kolektywu twórczego, nie było wspólnego jamowania tudzież improwiazacji w celu wygenerowania jakiś pomysłów godnych zarejestrowania. Każdy z muzyków pracował na dobrą sprawę osobno i przynosił do studia niemal gotowe utwory. W związku z tym muzycy przyjęli zasadę, iż autor ma głos decydujący nawet jeśli pozostała trójka będzie miała odmienną wizję na ostateczny kształt kompozycji. Dlatego np. „I’m In Love With My Car” ma tekst o takiej tematyce jaką ma, nawet pomimo faktu, że May podobno niemal wyśmiał Taylora gdy tez zjawił się u niego z taśmą demo rzeczonego numeru pod pachą. Dlatego „Death On Two Legs” ma taki agresywne słowa w których to Freddie bezceremonialnie poużywał sobie na poprzednim menagamencie kapeli** a drapieżność tekstu nie do końca przemawiała do pozostałych muzyków.
To tylko niektóre z licznych anegdot jednak co zadziwia najbardziej to fakt, iż pomimo tego „indywidualnego” podejścia do tworzenia płyt, wydawnictwa Queen były niezwykle spójnymi tworami. Owszem, zespół uwielbiał bawić się różnymi - często odmiennymi od siebie - stylami muzycznymi od hard-rocka („Death On Two Legs”, „Sweet Lady”) poprzez jazz („Good Company”) na wodewilu skończywszy („Lazing On A Sunday Afternoon”, „Seaside Rendezvous”) jednakże to wszystko poskładane do kupy dawało niezwykle jednolity charakter. Dodatkowo fascynacja takimi formami jak opera, czy balet (Mercury nigdy nie ukrwał, iż chciał „zaprezentować tę sztukę masom”***) nadwało muzyce jeszcze bardziej złożonego - i paradokslanie zupełnie nie kontrastującego z często prostym i riffującym - charakteru twórczości zespołu.
Zapewne kluczem do takiego ostatecznego efektu był nie tylko wkład producenta Roy’a Thomasa Bakera i inżyniera dźwięku Mike’a Stone’a, ale przede wszystkim niezwykła pedantyczność i dbałość samych muzyków o najdrobniejszy szczegół w procesie nagrywania. Nie chodzi nawet o fakt, że jedna z dziennikarek, która spędziła z zespołem dzień w studiu była świadkiem żmudnej wielogodzinnej pracy kapeli, która zaowocowała zaledwie minutą materiału, który został ostatecznie wykorzystany na krążku, ale bardziej o umiejętności stworzenia niezwykłej przestrzenności i wielowarstwowości finalnej wersji nagrania****. I to właśnie ta „przestrzenność” i „wielowarstwowość” (zwłaszcza partii wokalnych) jest tym co fascynuje i sprawia, że każdą kompozycję z czasem odkrywa się na nowo, zależnie od innej percepcji jaką przyswaja się z wiekiem i życiowym doświadczeniem... Tak jak w moim przypadku; początkowo „The Prophet’s Song” drażnił mnie niezmiernie, aby po trzdziestce odkryć jego piękno, złożoność i moc zwłaszcza środkowej jej cześci z niezliczoną ilością nakładek partii śpiewu...
„A Night At The Opera” jest dziełem ponadczasowym i takim, które zespół nie był w stanie powtórzyć choć próbował (wszyscy wiemy, iż „A Day At The Races” był stworzony na podobieństwo poprzedniczki). Szczyt możliwości twórczych muzyków Queen przypadł właśnie na ten album, który stał się dla nich katapultą do sławy i uznania. A odsłuchanie go po raz któryś setny w rocznicę taką jak ta sprawia, że odkrywa się rzeczone dzieło na nowo. Nawet (wydawać by się mogło) znając każdy dźwięk na pamięć...
*jedna z anegdot głosi, iż nowy menago zespołu został wezwany do wytwórni „na dywanik” i garnitury powiedziały do niego „popatrz co twój zespół wymyślił na promującego singla” na co ten odpalił „to macie problem, musicie to wydać...”.
**co zresztą znalazło swój finał na sali sądowej, gdyż Norman Sheffield (bo o nim tu mowa) poczuł się wybitnie dotknięty tekstem utworu
***legenda głosi, iż Sid Vicious z Sex Pistols w dość prostacki nabijał się z Freddie’go i jego ciągot do baletu za co podobnież dostał osobiście po gębie od samego Mercury’ego
****Baker zresztą twierdzi, iż przy jednej z kompozycji zespół wykorzystał maksynalną liczbę ścieżek stąd gitara została nagrana na tej samej co jeden z chórków