Nowy album Kanadyjczyków z Mystery powinien przypaść do gustu wszystkim tym, którzy polubili ich ostatnie dwa albumy - wydany już pięć lat temu Beneath the Veil of Winter's Face oraz pochodzący z 2010 roku One Among the Living. To dwie najmocniejsze pozycje w ich dyskografii i nie ma się co dziwić, że muzycy trzymają się sprawdzonej artystycznie formuły.
To zatem w dalszym ciągu klasycznie zaaranżowany, rozbudowany i wielowątkowy rock progresywny czerpiący z wzorów wypracowanych lata temu. Muzyka niezwykle wzniosła, chwilami wręcz symfoniczna, zbudowana na ciepłych, przykuwających uwagę melodiach. Do tego wyśpiewywanych dostojnie przez Benoit Davida, człowieka, który kilka ostatnich lat spędził w legendarnym Yes, mając w związku z zajmowaną tam pozycją tyluż wielbicieli, co przeciwników (nie da się ukryć, że jego „Yesowy epizod” silnie wpłynął na promocję samego Mystery). Ten absolutnie świetny wokalista z dużymi możliwościami, w muzyce Mystery sprawdza się w każdym bądź razie znakomicie. Także i na tej płycie.
Całość zaczyna króciutkie intro A Morning Rise utrzymane w stylu muzyki dawnej, wprowadzające do jednej z najdłuższych i najlepszych rzeczy w zestawie – Pride. To w niej usłyszymy chyba najbardziej poruszające gitarowe solo, z fajnym pogłosem, dobrze wpisane w delikatne klawiszowe tło. Wykreowany w taki sposób klimat dostajemy także w następnych kompozycjach – majestatycznym i powolnym Superstar oraz w utworze tytułowym poprzedzonym „pozytywkowym”, niespełna minutowym drobiazgiem, The Unwinding Of Time. Najokazalej jednak prezentuje się mój albumowy faworyt – tylko sześciominutowy Dear Someone. Numer łączący ujmującą delikatność z mocnym gitarowym riffem, do tego posiadający piękną melodię zarówno w zwrotce, jak i w refrenie oraz harmoniczne wokale i subtelne partie fletu w wykonaniu Marylène Provencher-Leduc. Warto jeszcze zwrócić uwagę na opus magnum albumu, prawie dwudziestominutową suitę Another Day. Kompozycję bardzo udaną, w której wreszcie może się wykazać grający na perkusji sam Nick D'Virgilio, a pozostali muzycy flirtują z hardrockiem i sporymi fragmentami przywołują ducha Led Zeppelin. Po raz kolejny wtórny, ale… jakże ładny album.