Przyznam, że nie wszystkie albumy studyjne eksperymentatorów z Oslo przypadły mi do gustu z jednakowym entuzjazmem i o wiele częściej w moim odtwarzaczu gości Blood Inside niż np. Nattens Madrigal. W ostatnich latach sięgam po Ulvera ze wzmożoną częstotliwością, a to za sprawą drogi, którą Panowie obrali na albumie Shadows of the Sun. Jakkolwiek by jednak nie oceniać studyjnego dorobku Norwegów, a jednocześnie mając na względzie ich skłonności do stylowej rewolucji można sprecyzować swoje oczekiwania odnośnie kolejnego pełnowymiarowego krążka. Czego jednak oczekiwać po albumie koncertowym w wersji wideo od zespołu z dwudziestoletnim stażem, który koncertuje zaledwie od lat trzech? Zadałem sobie to pytanie sięgając po piękny, lśniący digibook z bogato ilustrowaną książeczką i dwoma krążkami – Blu-Ray/DVD (oba nośniki zawierają dokładnie ten sam materiał – miły ukłon w stronę posiadaczy różnych odtwarzaczy). Spodziewałem się z całą pewnością, że będzie to wydawnictwo zawierające niezwykle oryginalny koncert… Po zapoznaniu się z zawartością zwyczajnie zabrakło mi słów… Nawet najbardziej ekstrawaganckie synonimy słowa „oryginalny” będą jedynie wyblakłą próbą nakreślenia emocji, jakie wywołuje sączący się z głośników dźwięk w połączeniu z wizualną oprawą tego widowiska.
Wierni słuchacze Ulvera, dokładnie znają koncertową historię grupy i wiedzą, że po nielicznych występach an żywo w pierwszym okresie kariery – czyli na początku lat dziewięćdziesiątych – zespół ponownie zaprezentował się przed publicznością dopiero 30 maja 2009 roku w Lillehammer. Powszechnie znana awersja do występów na żywo lidera grupy, oraz skomplikowany charakter samej muzyki przez wiele lat przyblokował poczynania koncertowe Norwegów. Trudno powiedzieć, co tak naprawdę zadecydowało o nagłej zmianie, jednak nie ma najmniejszych wątpliwości co do trafności takiej decyzji. Tradycyjny skład zespołu w wersji koncertowej uzupełniają: gitarzysta – Christian Fennesz, oraz perkusista – Tomas Pettersen, a także znany performer sceniczny Ian Johnstone (twórca m.in. szaty graficznej ostatniej studyjnej płyty Coil The Ape of Naples). Ten ostatni pojawia się w nietypowych okolicznościach, nijako w prologu i epilogu całego przedstawienia - ani razu nie dotykając stopą desek opery. Zainteresowanych odsyłam do zapoznania się z całością, obie sceny podobnie zresztą jak większość momentów na tym koncercie przyprawiają o pozytywne dreszcze…
Wybór Opery Narodowej na miejsce rejestracji koncertu okazał się bardzo trafny. Potężne i piękne wnętrze sali, jeszcze bardziej podkreśla podniosły charakter wszystkich siedemnastu zaprezentowanych tego wieczoru kompozycji. Na scenie dominuje mrok, za którym skutecznie skrywają się muzycy niczym za grubą, masywną kotarą. Punktowe snopy światła w barwach czerwonych i niebieskich pojawiają się jedynie od czasu do czasu, zazwyczaj towarzysząc chwilą muzyki opartej na szybkim tempie. Jednak to co przykuwa uwagę i towarzyszy absolutnie wszystkim utworom zaprezentowanym na tym koncercie, to przepiękne i bezbłędnie dopasowane do linii melodycznej wizualizacje. Wystarczy wspomnieć pojawiające się na ekranie sceny z polowania lwów na zebry, uwypuklone wyśpiewanymi w skupieniu słowami Garma w utworze „Let The Children Go”, czy niepokojące wizje chwały i bezwzględności Trzeciej Rzeszy w kompozycji „Rock Massif”. Półtoragodzinny występ Ulvera to tak naprawdę jeden, spójny przekaz audiowizualny, który muzycy osiągnęli przede wszystkim dzięki solidnemu przekonstruowaniu i rozbudowaniu kompozycji studyjnych, a także subtelnemu połączeniu poszczególnych fragmentów muzyki pięknymi potokami brzmień dodatkowych. Momentami można stracić poczucie czasu i pogubić się w setliście.
Niewątpliwie eksperymentatorzy z północy solidnie przygotowali się do występu na żywo, nie można wystosować pod ich adresem choćby najmniejszego zarzutu. Każdy dźwięk brzmi idealnie, bez względu na to czy właśnie podziwiamy pełne ambientowych przestrzeni i delikatnych smaczków – „Eos” czy dajemy się ponieść mocnej perkusji w utworze „Oparator”. Podobnie jest z wokalem Kristoffera, przechodzi od różnych skal i tonacji, przez szept i krzyk do recytacji, a wszystko z niezwykła powagą i dbałością o szczegóły. Kontakt z publicznością to nie jest domena lidera norweskiej kapeli, ale jak widać opory przed koncertowaniem nie wzięły się z przypadku i taka to już jego natura. Nie stanowi to żadnego problemu, bo i oprawa koncertu nie wymusza tego typu zachowań. Gdybym na zakończenie miał określić to, o czym jest ta sztuka – bo chyba to słowo w pełniejszy sposób wyraża charakter tegoż wydarzenia – powiedziałbym, że to oficjalne stanowisko muzyków w sprawach związanych z dylematami natury religijnej, politycznej i moralnej, a także, a może właśnie przede wszystkim to próba ukazania zwierzęcej natury człowieka i jego funkcji w biologicznie uwarunkowanym wszechświecie.