Doprawdy niezwykłe są koleje losu projektu Mirka Gila - Mr Gil. Po wydaniu debiutu Alone w 1998 roku, jego twórca milczał, by po 12 latach wydać aż dwa albumu – Skellig i recenzowany niżej, Light And Sound. To jednak nie koniec zaskoczeń związanych z tym projektem. Wszak każda z tych pozycji nagrywana była w innym składzie. Mało tego, każda z nich – była i jest – zupełnie inną muzyczną bajką. Bo to – jak sądzę – bardzo ważne dla Gila „miejsce”. Miejsce, w które może wyrzucić z siebie wszystko to, co w jakiś tam sposób nie pasuje do jego głównej muzycznej drogi. Ale czy to oznacza, że muzyka zapisywana na płytach tego projektu ma charakter jakiegoś artystycznego odrzutu? Absolutnie nie! Szczególnie nieuprawnione jest to stwierdzenie w wypadku Light And Sound.
Bo to najbardziej wyrazista i oryginalna płyta Mr Gil. Nagrana zgodnie z określoną wizją, która stawia na minimalizm, ascetyzm i… piękno zarazem. Tylko czworo muzyków. Głos, akustyczna gitara, wiolonczela i pianino. Bez ciętych riffów, długich płomiennych solówek, rozciągniętych form i uderzeń perkusji. Tu muzyka przemawia zupełnie inaczej. Przede wszystkim smutkiem i nostalgią, niezwykle opisywanymi głosem Karola Wróblewskiego, którego wokal brzmi tu co najmniej przejmująco. Czymś co szczególnie wyróżnia tę płytę jest wszechobecny dialog wiolonczeli Pauliny Druch i pianina Konrada Wantrycha. I choć Gil jest na Light And Sound, ze swoimi gitarami i akustycznymi dźwiękami na nich wygrywanymi, wszechobecny – wcale nie jest jej bohaterem – mimo tego, iż jest odpowiedzialny za powstanie każdej z kompozycji.
Naprawdę lśnią tu dużym blaskiem takie pieśni jak No More Of The Dark, Easily, Annah, King Of Gold, jedyny zaśpiewany po polsku, Kto Aniołem był, czy tytułowy Light And Sound, zaś ładnym uzupełnieniem dla nich są muzyczne miniatury, takie jak zaaranżowany tylko na pianino, jesienny One Wish To Mother. Po drugiej stronie stoją nieco ożywcze, wpuszczające więcej powietrza do albumu - folkowe Best Regards i The Bright Island. I tylko chyba niepotrzebnie artyści zdecydowali się popsuć nieco konwencję krążka, wrzucając nań, na sam koniec, „elektryczną” wersję Kto Aniołem był, która choć fajna (jakże nie pasuje ten przymiotnik do tej płyty), psuje misternie zbudowany, przez troszkę ponad pół godziny, nieziemski nastrój.