„Skellig” to w zasadzie taki powrót po latach. Dokładnie po dwunastu. Wtedy, w 1998 roku, Mirek Gil – twórca projektu Mr. Gil - po swoistym zamknięciu rozdziału pod nazwą Collage, wydał debiutanckie dzieło swojej nowej muzycznej twarzy zatytułowane „Alone”.
Ten powrót nie jest jednak wpisany w jakieś artystyczne zamykanie za sobą drzwi. Wręcz przeciwnie. To raczej wyraz muzycznej aktywności Gila, który znalazł sobie, w pierwszej dekadzie XXI wieku, tę najwłaściwszą z dróg – formację Believe, z którą aktywnie nagrywa i koncertuje. „Skellig” jest zatem chyba swego rodzaju odskocznią od tego, co najważniejsze…
Przy recenzowaniu albumów, które, chcąc czy nie, są pobocznym projektem artysty znanego bardziej z innych dokonań, zawsze musi pojawić się pytanie: jak ta muzyka się ma do dźwięków, z których artystę doskonale już znamy?
W wypadku „Skellig” te odniesienia muszą być… aż dwa. Do pierwszej płyty Mr. Gil i oczywiście dokonań Believe. Zacznijmy od „Alone”, z której tak naprawdę „Skellig” niewiele czerpie. Koncentrując się li tylko na pewnych oczywistościach zauważamy, iż w przeciwieństwie do debiutu, mamy tu zupełnie innego wokalistę, do tego śpiewającego po polsku (Olafa Łapczyńskiego zastąpił Karol Wróblewski), nie mamy zaś instrumentów klawiszowych, które na „Alone” odgrywały niepoślednią rolę, nadając mu bardziej „popowy” szlif i czyniąc go przystępniejszym i gładszym. Czyli co? Gil nagrał kolejny album Believe w… polskiej wersji (obok Gila i Wróblewskiego w składzie Mr. Gil jest jeszcze basista Believe, Przemas Zawadzki). Też niezupełnie, choć „Skellig” absolutnie bliżej do wydanego w ubiegłym roku krążka Believe „This Bread Is Mine”, niż do „Alone”. Nie zapominajmy jednak, że na albumie tym nie ma skrzypiec Satomi i tekstów Roberta Sieradzkiego, a to mocne filary wyrazistości tej warszawskiej formacji.
Dość filozofowania. Powiedzmy wreszcie jaka jest ta płyta! Przede wszystkim, już od pierwszych dźwięków słychać tu rękę i pomysł na muzykę Mirka Gila. Gitary twórcy projektu nie sposób pomylić z czymś innym… Jest jej zresztą tutaj bardzo dużo. Artysta wypełnia nią niemalże każdy centymetr sześcienny muzycznej przestrzeni zapisanej na tej blaszce. No właśnie! Ogromnie dużo w tej muzyce przestrzeni i miejsca. Są tu przecież, tak naprawdę, tylko gitara, bas, perkusja i śpiew. Swoisty powrót do sedna muzyki – muzyki żyjącej i oddychającej, bez upiększeń i komputerowych poprawek. To granie, na swój sposób, bardzo ascetyczne. I może dlatego najmniej mi pasuje do całej koncepcji albumu ostatni „Czas i ja”, mocniejszy, rozedrgany, jakby rozkrzyczany.
To muzyka bardzo smutna i nastrojowa, z całą paletą głównie jesiennych i zimowych barw. Muzyka do smakowania gdzieś w ciemności, może w samotności. Muzyka, w którą doskonale wpisują się poetyckie teksty autorstwa Małgorzaty Kościelniak. Teksty wymagające zatrzymania i zadumania. Taką idealną symbiozą muzyki i słów jest utwór „Mnie tu już nie ma”. Z pozoru oczywiste słowa, śpiewane lekko zbolałym głosem przez Wróblewskiego, zostają okraszone śliczną solówką Gila i dopełnione akustycznymi plamami. Równie dostojnie prezentuje się, otwierający całość, utwór tytułowy. Więcej dramatycznej zadziorności mamy za to w „Otwieram drzwi”, w którym głos wokalisty staje się bardziej drapieżny i dodatkowo zmodulowany. Idealnym katharsis dla całej płyty jest, pomieszczona w samym jej sercu, „Rzeka”, pełna nadziei i optymizmu, ale i muzycznego luzu.
Nie chce się przy takiej muzyce za bardzo analizować, oceniać i porównywać. Bo czy ma przy jej słuchaniu znaczenie, że grający na perkusji Wojciech Szadkowski odcisnął na niej piętno swoim charakterystycznym, gęstym stylem grania, albo że Wróblewski podoba mi się bardziej w języku Szekspira, niż Słowackiego, bądź wreszcie, że w melodie (jak zwykle piękne u Gila) dłużej tym razem trzeba się wgryzać, a i sam album zdaje się nieco słabszy od znakomitego „This Bread Is Mine”. Nie ma…
Bo to muzyka przez duże, dostojne „M”. I zupełnie nie wierzę Gilowi, który w jednym z wywiadów radiowych zapowiadających tę płytę, uzasadniając jej ukazanie się stwierdził, że… w końcu trzeba coś do garnka włożyć. Bo żeby napisać takie dźwięki, trzeba po prostu je czuć. Gdzieś głęboko.