Absolutnie znakomity album powracającej po latach progresywnej supergupy. Transatlantic podpłynął ponownie do swoich fanów po ośmiu latach od wydania ostatniego studyjnego krążka, „Bridge Across Forever”, w wysokiej formie, choć w nieco zmienionej formule. Tym razem bowiem artyści zafundowali słuchaczom jedną kompozycję: 78 – minutową, podzieloną na dwanaście części, suitę o tytule „The Whirlwind”. Muzyka faktycznie porywa niczym trąba powietrzna, a sam tytuł albumu symbolicznie tłumaczy przesłanie płyty. Płyty o szukaniu spokoju w otaczającej nas nerwowej rzeczywistości. Bo to właśnie błogi spokój jest w sercu rozszalałej trąby powietrznej…
Tu i ówdzie daje się słyszeć słowa malkontentów, że… nuda, dłużyzna, ciągle to samo i do tego… jeszcze jedna próba wyciągnięcia kasy od biednego fana łapiącego się na „wielki kambek”. Zacznijmy od tej ostatniej kwestii. No bo jaki ten powrót wielki?! Osiem lat? Bez przesady. Tak naprawdę od ostatniego koncertowego wydawnictwa grupy „Live In Europe” upłynęło lat jedynie sześć. Gdyby panowie chcieli podbić bębenek, poczekaliby jeszcze z dziesięć. Wszak historia muzyki zna bardziej spektakularne powroty. A czy owej kasy czwórce rockmanów tak naprawdę brakuje? Po raz kolejny – bez przesady! Każdy z nich urobiony jest po pachy. O Portnoy’u wszyscy już chyba wiedzą, że to klasyczny pracoholik. Sam już pewnie nie wie na ilu płytach walił po garach. Trewavas także na bezrobocie narzekać nie może. Jego Marillion wydał w minionym roku kolejną płytę. Neal Morse chwali Pana na kolejnych albumach z przesadną wręcz regularnością, a Roine Stolt pochwalił się w minionych dwunastu miesiącach krążkiem swojego nowego projektu, Agents Of Mercy (fakt, że nowego albumu The Flower Kings trochę już zaczyna brakować). Czy to zatem wygląda na jakąś chłodną kalkulację. Daj pan spokój! Zagrali, bo mieli co z siebie wyrzucić. A że nie każdy progfan jest dziś w stanie wytrzymać 80 minut za jednym zamachem (choć do niedawna połykał z wypiekami na twarzy dwupłytowe kolosy), to już inna para kaloszy…
Nie mam zamiaru szanowny czytelniku (zresztą zespół z pewnością też) wmawiać ci, że mamy tu do czynienia z dziełem zupełnie nowatorskim. Bo nie mamy. Dostajemy jednak rozrywkę na światowym poziomie w każdym aspekcie: kompozytorskim, melodycznym i wykonawczym. Bo artyści, którzy je stworzyli są muzycznymi osobowościami przez duże „O” a ich indywidualny styl oraz charyzmę czuć w każdym dźwięku. Pewnie, że czasami owa wyrazistość każdego z nich, przygniata ten album. „The Wind Blew Them All Away” czy „Rose Colored Glasses” zaśpiewane przez Neala Morse’a natychmiast kojarzą się z jego solowymi dokonaniami, a „A Man Can Feel” i „Out Of The Night” wykonane przez Roine Stolta przywołują The Flower Kings. No i co z tego. Bogactwo aranżacyjne każdego z nich (proszę nie mylić z przerostem formy nad treścią!) po prostu powala. Ciekawym jest fakt, iż najmniej ze swojej macierzystej formacji wnosi tu Portnoy (choć…, czyż na poprzednich płytach nie było podobnie?!). Naturalnie, pełno go wszędzie, jednak swoją grą hołduje raczej mistrzom lat siedemdziesiątych, których tak uwielbia. Największym zaskoczeniem jest jednak Trewavas. Oj, dawno sobie tak solidnie nie pograł. Mam wrażenie, że na „The Whirlwind” mógł wreszcie wyrzucić z siebie wszystko to, co drzemało w nim podczas plumkania na ostatnich wydawnictwach Marillionu. Posłuchajcie zresztą „On The Prowl”, gdzie jego motoryczny, transowy bas nadaje ton kompozycji.
Jednak nie indywidualne popisy muzyków (choć i tych nie brakuje) stanowią o sile tego albumu. Siłą „The Whirlwind” są najzwyczajniej mocne numery. Już otwierający całość „Overture / Whirlwind” zaczyna orkiestrowo – filmowa sekwencja, z której wyłania się z czasem świetny temat główny. Jak w dobrej progresywnej suicie Transatlantic będzie krążył wokół niego w następnych minutach, by powrócić doń w „Set Us Free” (już słyszę te owacje w poznańskiej Arenie, gdy muzycy dojdą to tego momentu suity!) W „Overture / Whirlwind” mamy jeszcze klasyczny ukłon w stronę King Crimson i naszego poczciwego… Koziołka Matołka (!!!) Trudno wszak nie wyłapać muzycznego motywu z bajeczki o tym „kornelowym” bohaterze. Wspomniany już „On The Prowl” imponuje luźną, improwizatorską formą i jazzowym posmakiem, balladowy „The Wind Blew Them All Away” zachwyca gitarową solówką a „Red Colored Glasses” emocjami, zawartymi w każdej płynącej zeń nucie. Nie można pominąć trochę rozkrzyczanego i opartego na złowieszczym, skradającym się temacie, „Lay Down Your Life”. Na łopatki rozkłada jednak „Is It Really Happening?”. Z początku nastrojowy, z szeptanym niemalże śpiewem, rozkręca się powoli, by w drugiej części przygnieść rewelacyjną solową partią gitary a po niej wszystkim tym, co najcudowniejsze w muzyce Transatlantic. Patetyczny, wzniosły i po prostu wzruszający „Dancing With Eternal Glory” jest przejmującym zakończeniem albumu. Wiem, że tylko głuchy nie usłyszy w tych dźwiękach pokory wobec Genesis, Yes i The Beatles. Nie szkodzi. Przecież żadna z tych kapel nigdy już tak nie zagra a przecież do ukochanej muzyki sprzed lat wraca się wspomnieniami tak samo, jak do pierwszej miłości. Najlepszy album Transatlantic bez jednego „ale”!! A dla mnie album 2009 roku.
Dodana do tej specjalnej edycji płytka, przy głównym dziele wygląda skromnie, choć z pewnością cieszy czterema zupełnie premierowymi kompozycjami. Wśród nich, obok popowego z początku „Spinning”, czy przeciętnego beatlesowskiego „Lending A Hand”, dostajemy fantastyczną, cudną balladę „For Such A Time”, którą trudno wpasować do „The Whirlwind”, na bonusowym krążku prezentuje się jednak dostojnie. Bardzo luzackie wersje klasyków Genesis, Procol Harum, The Beatles, Ameriki i Santany brzmią w opracowaniu kwartetu sympatycznie.