Anno Domini High Definition, czyli ADHD, to tytuł najnowszej, czwartej długogrającej płyty Riverside. Album trwa dokładnie 44 minuty i 44 sekundy i tym razem nie powstał w zamyśle jako „koncepcyjny”. Trzy wcześniejsze wydawnictwa warszawskiej formacji były oparte na spójnej idei opowiadającej historię układającą się w trylogię Reality Dream. W przypadku ADHD mamy do czynienia z jednopłytową spójną całością. Po długości krążka można odnieść wrażenie, iż muzycy chcieli nawiązać do najlepszych albumów lat ’70 wydawanych na czarnych krążkach i trwających góra trzy kwadranse. Czy to im się udało? Z pewnością tak. I nie można tutaj powiedzieć, że Riverside cytuje legendy muzyki rockowej, czy (o zgrozo) samych siebie, jak większość współczesnych zespołów rocka zwanego progresywnym. Owszem, słychać tutaj wyraźnie inspiracje takimi zespołami, jak Yes, ELP, Pink Floyd czy z młodszych Porcupine Tree (do którego kiedyś tak bardzo byli przyrównywani), Dream Theater (z którym wspólnie występowali) oraz Opeth, ale grzechem byłoby napisanie, że Riverside chce być którymś z wymienionych. Nie, to zespół, który od początku konsekwentnie postawił na swoje brzmienie i ambitnie w nim trwa od prawie ośmiu lat. Cieszy również fakt, że jest coraz bardziej rozpoznawalny w Polsce. Czasami mamy dziwną modę zachwycania się tym, co obce, a ignorowaniem tego, co nasze. Kuriozum było według mnie wydanie ostatniej płyty folkowej Kapeli ze Wsi Warszawa najpierw w Niemczech, a dopiero po kilku miesiącach w Polsce. Na szczęście albumy Riverside równolegle wydawane są zarówno w Polsce, jak i na świecie, gdzie grupa zyskała duże uznanie i daje się to odczuć także podczas tamtejszych koncertów.
Syndrom ADHD w wykonaniu Riverside to nie rozwydrzenie pospolite, lecz bardzo przyjemna nadpobudliwość – „Hyperactive”, jak brzmi tytuł kompozycji rozpoczynającej tę muzyczną podróż. Klawiszowe solo Michała Łapaja pięknie przechodzi w rytm linii gitary basowej Mariusza Dudy, który jest także wokalistą. Słychać wyraźnie, że od poprzedniej płyty sporo popracował nad swoim głosem. Warstwa tekstowa, która w dużej mierze wychodzi spod pióra Dudy, daje do myślenia i nie pozostawia słuchacza obojętnym. Na początku wspominałem, że nie jest to album koncepcyjny, a bardziej zbiór niepowiązanych ze sobą opowieści, odzwierciedlających to, co dzieje się we współczesnych czasach.
Punktem kulminacyjnym albumu jest podzielony na trzy części „Egoist Hedonist”, który prezentuje to, co w Riverside najlepsze: mroczny klimat, ciekawe melodie, zmiany nastrojów i tempa przejawiające się na przykład w połamanym rytmie perkusji Piotra Kozieradzkiego czy ostrych i na przemian łagodnych riffach gitary Piotra Grudzińskiego. Identycznie jest w przypadku kolejnego utworu, „Left Out”, który z pewnością można zaliczyć do najbardziej udanych dzieł w karierze zespołu. Cieszy to, że grupa poszukuje coraz to nowych rozwiązań aranżacyjnych i przykłada dużą rolę do studyjnej produkcji swoich wydawnictw. Ostatni i najdłuższy utwór – „Hybrid Times”, pozostawia w słuchaczu niedosyt przejawiający się w gwałtownym odruchu ponownego włączenia płyty.
Ciekawe jaka będzie kolejna płyta Riverside. Poprzeczkę postawili sobie dosyć wysoko, ale nie jest ona nie do przeskoczenia. Mam przeczucie, że o tym zespole będzie jeszcze głośno... A przed nagraniem kolejnej płyty studyjnej może zespół wreszcie zdecyduje się na wydanie DVD z koncertem z Łodzi?