Długo zastanawiałem się nad początkiem tej recenzji i tak naprawdę na nic mądrego nie wpadłem. Z płytami takimi jest bowiem stary jak świat problem. Są nawet fajne tylko… w nieprawdopodobnych ilościach powielają wszystko co w muzyce już dawno było. Przynajmniej 100 podobnych płytek ujrzało światło dzienne popisując się lepszym lub gorszym wynikiem sprzedaży, a ta jest…tą 101. Czyli początek standardowy, jak muzyka na płycie zawarta. Jest jednak coś, co nie pozwala przejść obok tej płyty zupełnie obojętnie, nie pozwala zostawić jej samej sobie. Cóż to jest? Odpowiadając na to pytanie banalnym „nie wiem” zdradzałbym moją ignorancję i brak szacunku dla czytelnika. Faktem jest jednak, że ta płytka chwyta i to za pierwszym razem, dystansując inne tego typu produkcje zalewające rynek. A to już dużo w czasach, gdy odbiorca nie ma szans na wysłuchanie choćby jednej setnej docierającej doń muzy i bierze (pewnie często i niesłusznie) taką, która natychmiast do niego przemawia. Ta przemawia, bo jest po prostu przebojowa! Pozostaje tylko problem, czy ktoś chce słuchać po raz enty tych samych zagrywek i pomysłów…
Czas odpowiedzieć na najważniejsze pytania. Kim jest bohater tego tekstu i jaką muzyczką się para? „Gwiazdą dnia” jest proszę państwa australijska formacja Voyager. Kapela niezbyt do tej pory znana, przynajmniej mojej skromnej osobie. Już za pochodzenie należy dać im szansę. Nieczęsto bowiem mamy do czynienia z zespołami z Antypodów. Niby wszyscy znamy AC/DC, INXS czy choćby przypomniany niedawno w recenzji przez Naczelnego Aragon ale zalani europejskim i amerykańskim graniem dalej patrzymy na muzykę znad Pacyfiku z dużym zaciekawieniem. Początki tego wywodzącego się z Perth zespołu sięgają ostatniego roku ubiegłego stulecia. W 2003 roku grupa zarejestrowała swój debiutancki krążek zatytułowany „Element V”, no i teraz, po czterech latach mamy kolejną fonograficzną odsłonę ich twórczości. Obecnie są kwartetem z kobietą w składzie i to kobietą nie na wokalu lecz przy… wiośle! Rzadkie to zjawisko w męskim bandzie.
Najwyższa pora zabrać się za muzykę, bo słowem wstępnym chyba już zbyt długo się z wami droczyłem, a co gra Voyager - dalej… nie wiadomo. W sumie odpowiedź jest prosta. Progresywny metal. I to metal niezwykle melodyjny. Gdybym miał wskazać jeden, jedyny zespół, do którego Voyager jest najbliżej, bez wahania odrzekłbym – Poverty’s No Crime. Podobne myślenie i muzyczna koncepcja. Zwarte, niedługie i melodyjne kompozycje oraz grające unisono gitary wraz z harmonicznymi wokalami – oto cechy łączące te dwie grupy. Do zestawu „zespołów pokrewnych” można byłoby dorzucić jeszcze niemiecki Vanden Plas. Zabrzmi to może zaskakująco ale mając przed sobą ostatnie propozycje wspomnianych grup i recenzowaną płytę, wybieram tę ostatnią! Więcej tu świeżości, lekkości, emocji a pewnie i szczerości wynikającej z faktu, że to tak naprawdę początki muzycznej zabawy. O ile nagrania Poverty’s No Crime i Threshold wrzucam do worka „komercyjny progmetal”, tak Australijczyków mam ochotę pomieścić w pojemniczku „progmetal cukierkowy”. Taaaak!! Bo słodziutka to muzyczka jak rozsypany na naleśniku biały cukier – puder. Ale spokojnie. Dla równowagi mamy naprawdę soczyste, selektywne i cięte gitarowe riffy. Najlepszym komentarzem do słów spisanych powyżej mógłby być piąty na płycie „Sober”. Jezus Maria!!! Toż to prawdziwy hit, który opętał mnie od pierwszego wejrzenia. Zapuszczam go sobie z rana w drodze do pracy, w samochodowym odtwarzaczu i wierzcie mi… kopie w tyłek trafnie i solidnie. Natychmiast, zblazowanemu perspektywą kilkugodzinnej harówki człowiekowi, robi się lepiej na sercu. A to nie koniec miodu na uszy. Jest ładniutki „Everwaiting” w klimatach neoprogowych oraz balladowy „Falling”. Za całą cukierkowatość odpowiadają naturalnie partie klawiszy. Momentami trącą poczciwymi latami osiemdziesiątymi. W ogóle chwilami ma się wrażenie, że na tej płycie dochodzi do spotkania noworomantycznego sosu sprzed ponad dwudziestu laty z metalowym żarem. Wokalista Daniel Estrin robi czasami taką „przeżywkę” w niższych partiach, jak Hubi Meisel na słuchanym ostatnio przeze mnie albumie „EmOcean”. Poza tym śpiewa niezwykle lekko i atmosferycznie. Płyta wbrew pozorom nie jest jednolitą masą. Są na niej smaczki, które każą spojrzeć na ten album z odchylonymi klapkami na oczach. A to mamy dźwięki akordeonu, a to rosyjski (!!!) wokal, a to skrzek w stylu Daniego Filtha czy wreszcie powerową galopadę w ostatnim „White Shadow”. Muzycy podeszli też z właściwym dystansem do długości albumu. Trzy kwadranse nie mają prawa znużyć. Idealny czas żeby… nie przesłodzić.
To oczywiście muzyka „na spocznij”. Bez wielkiego kombinowania. Gdyby istniały metalowe dyskoteki, każdy szanujący się „didżej” powinien mieć tę płytę pod ręką. Bo to dźwięki na „tak”. Pozytywnie nastawiają do życia w tym szaroburym świecie. Zajrzyjcie do sklepów i zapytajcie o Voyager. Naprawdę warto!