Kolejny album Neala Morse’a, którego twórczość cenię sobie bardzo. Amerykański multiinstrumentalista, znany choćby z współpracy z TransAtlantic czy Spock’s Beard, czaruje coraz bardziej swoimi solowymi płytami. Od jakiegoś czasu Neal lubi dawać wyraz swojej religijności. Nie jestem fanem przelewania najbardziej intymnych uczuć religijnych na swoje płyty, ale skoro autor postanowił tak zrobić, musiałem się zmierzyć z enigmatycznym krążkiem „?”. Fajna okładka, jeszcze fajniejsza lista gości występująca na albumie (Portnoy, Rudess, Stolt, Hackett, Alan Morse… czy trzeba jeszcze coś dodawać?). Szkoda tylko, że muzyka stoi na o wiele niższym poziomie niż umiejętności jej twórców.
„Testimony” to jak do tej pory najlepszy krążek Neala, oczywiście moim zdaniem. „One” był już ciut gorszy, jednak wysoka pozycja została utrzymana. Obawiam się, że za sprawą „?” niektórzy fani mogą się od Morse’a odwrócić. Muzyka wpada jednym uchem, a drugim wypada. Osobiście nie zauważyłem nawet kiedy kawałki się zmieniały. Po prostu włączyłem płytę i za chwilę już nastąpił koniec. Czas przyspieszył, a rzeczywiste 56 minut nie trwało dłużej niż poranne śniadanie. Najlepszy jest początek i koniec. Masa ciekawych pomysłów i nienagrany styl gości sprawiają, że takie utwory jak „The Temple Of Living God”, „Another Word” czy „Deliverance”, „Inside His Presence” śmiało mogą kandydować do jednych z najlepszych w karierze Neala. Jednak to co dzieje się w środku… Od trzeciego na płycie „Outsidera” wszystko zlewa się w jedną papkę, którą kiedyś już nie raz słyszeliśmy. Podobne patenty, zero polotu, głos głównego bohatera niczym trapiony jakąś pustynną infekcją i tylko Rudess ze swoimi charakterystycznymi zagrywkami (tym, którym podobało się jego solo z ostatniego DVD będą wniebowzięci) oraz wszędobylski Portnoy ratują sytuację. Gdzieś tam w środku jest niezły „In The Fire” z mocnym riffem i prawie metalowymi garami, ale jeden kawałek nie uratuje 6 kiepskich.
Wszyscy znamy styl Neala i tak naprawdę, jeśli ktoś się spodziewał, że jego podświadomość go myli i Morse go jednak czymś zaskoczy to niestety… ta muzyka jest po prostu… Morse’owa. Jeżeli ktoś nie zna talentu pana NM, to polecam sięgnąć po „One” czy „Testimony”. „?” przeznaczona jest raczej dla wytrwałych fanów multiinstrumentalisty. Ja się do takich zaliczam, dlatego mimo, że album mnie zawiódł, nie obrażam się i czekam na więcej. Tylko ciekawe ilu jest takich cierpliwych jak ja…