Wakacje to czas odpoczynku i muzycznej posuchy, a zatem dobry moment, aby odstawić na chwilę japońskie szaleństwa i zrelaksować się przy nieco bardziej uładzonych i przyjaznych dźwiękach. Tym bardziej, że w tym roku zdążyło się już ukazać kilka ważnych i wyczekiwanych krążków z nurtu rocka progresywnego, którym warto poświęcić trochę uwagi… nawet jeśli nieco rozczarowują.
Kiedy słucham najnowszej propozycji Ayreon na usta ciśnie mi się tylko jedno słowo: rze-mio-sło. Od pierwszych taktów albumu przed oczami staje mi obraz gigantycznej fabryki-molocha, w której Wielki Kreator – A. Luccassen, pociąga za wszystkie sznurki, odlewając swe nowe, wypieszczone kompozycje z wcześniej przygotowanych wzorców, form i schematów. Na „Human Equation” znajdziemy bowiem wszystko to, z czego maestro zdołał do tej pory zasłynąć: te same co zawsze barwy klawiszy, te same konstrukcje kompozycji, te same sposoby budowania napięcia w utworach i prowadzenia dialogu między postaciami… nawet poszczególne riffy i solówki wydają się brzmieć niemal identycznie, co zawsze! Zwykle nie mam nic przeciwko, gdy muzyka z kręgów art-rocka nawiązuje do dobrze znanych i „wyeksploatowanych” dźwięków, ale wykorzystywanie w kółko, do znudzenia, tych samych patentów i rozwiązań przez jednego artystę, jest po prostu antytezą twórczości i znakiem, że nie ma on już nic w danym temacie do zaproponowania. Dlatego „Human Equation” to nic innego, jak po prostu ulepszona wersja zestandaryzowanego i sprawdzonego produktu. Jedyna różnica jaką dostrzegam (poza kilkoma „kosmetycznymi” zabiegami) wynika bowiem z faktu, że na tym krążku mamy do czynienia z całkowicie nowym zestawem wokalistów i wokalistek. I trzeba to Arjenowi przyznać, że skład jaki zebrał na „Human Equation” jest chyba najbardziej imponujący spośród wszystkich dotychczasowych jego albumów. I to właśnie dzięki indywidualności tych zaproszonych artystów, wyjątkowości ich głosów i emocjom, jakie włożyli w powstanie tej płyty, broni się ona przed całkowitym popadnięciem w sztampę i banalność. Nie znaczy to, że od strony muzycznej album jest słaby, wręcz przeciwnie – całkiem niezły: melodie łatwo wpadają w ucho, poszczególne partie są spójne i utrzymane na równym, wysokim poziomie, a i obowiązkowym solówkom nic nie brakuje. Całości słucha się więc miło i… nic więcej. Poszczególne utwory mijają, nie budząc ani większego zainteresowania, ani głębszych emocji. Poza dosłownie kilkoma momentami, w których pojawia się ta iskra, album charakteryzuje całkowity brak spontaniczności, świeżości i oryginalności. Jeśli zatem uznać „Into the Electric Castle” za prog-rockowe dzieło sztuki, to „Human Equation” pretendować może co najwyżej do miana poprawnego przykładu wzornictwa przemysłowego: nieźle sprawdza się jako tło dla mniej wymagających skupienia czynności. Do słuchania natomiast zdecydowanie bardziej polecam to wcześniejsze wydawnictwo pana Luccassena – mimo upływu dekady od jego wydania, wciąż zachowuje świeżość i nie zanosi się na to, aby w najbliższym czasie mi się znudziło…