Wstyd się przyznać, ale jest to moje pierwsze spotkanie z formacją Magus... Wstyd, ponieważ formalnie rzecz biorąc ta amerykańska grupa obchodzi w tym roku już piętnastolecie swojego istnienia!! Przez ten czas w obozie Magus działo się naprawdę sporo, tak więc wszystkich zainteresowanych szczegółowymi dziejami zespołu zapraszam na ich oficjalną stronę: www.magusband.com, tu natomiast ograniczę się tylko do kilku najważniejszych faktów. Magus został założony w 1987 roku przez perkusistę Bryce Chicoine oraz multi-instrumentalistę i kompozytora - Andrew Robinson’a. Debiut grupy przypada dopiero na 1995 rok i zatytułowany jest po prostu „Magus”. Kolejne lata to ciągłe zmiany personalne i kolejne płyty: „Traveller” z 1996 i EP’ka „Highway 375” z 1998 r. nagrana już przez samego Robinson’a... Mimo kilku prób zreformowania pełnego składu kolejny studyjny krążek Magus - „The Green Earth” (w międzyczasie zespół przygotował także kompilację "Echoes From the Edge of the Millennium: Magus 1987-1999") to znów praktycznie dzieło jednego człowieka, podobnie zresztą jak najnowszy album grupy, który jednakże został nagrany przy współudziale licznych, zaproszonych gości.
Na „The Garden” mamy więc okazję posłuchać muzyków wywodzących się z takich formacji, jak: Starcastle, Cross, czy recenzowany niedawno na tych stronach The Red Masque, oraz z dwóch grup lokalnych, których nazwy niewiele mi mówią: Simba i Aloha Steamtrain. Natomiast sama muzyka zawarta na tym krążku, to doskonale wpisujący się we współczesną tradycję art-rock, nawiązujący także do dokonań z kręgu psychedelic, czy nawet muzyki elektronicznej. Niewątpliwie spora w tym zasługa dość specyficznego brzmienia instrumentów klawiszowych – bardzo „kosmicznego”, często opartego na „ambientoidalnych”, pozornie niezorganizowanych plamach dźwięków, które przenikając się wzajemnie, tworzą lekko niepokojący, hipnotyzujący i „podskórny” klimat. I właśnie mariaż owych tajemniczych brzmień z prostymi i pełnymi ciepła melodiami, granymi przez akustyczne instrumenty jest właśnie chyba tym, co mnie najbardziej urzeka na „The Garden”. Tym bardziej, że całość to także świadectwo niebanalnych umiejętności i naprawdę dużego kunsztu kompozytorskiego Robinson’a. Nie ma na tej płycie nadmiernego popisywania się, nie ma mnóstwa solówek i tendencji do tworzenia jak najbardziej pokomplikowanych struktur… jest za to po prostu wspaniała muzyka. Muzyka pełna tajemniczej aury i atmosfery, skrywająca w sobie mnóstwo naprawdę przepięknych detali i smaczków, których miarowe odkrywanie stanowi niewątpliwie jedną z największych jej zalet.
Główną oś albumu stanowi prawie 25-cio minutowa tytułowa suita, która jest zarazem swego rodzaju konceptem, opowiadającym niestety dość typową i prostą historię o wojnie dobra ze złem w post-nuklearnym świecie (co zresztą zostało dokładnie opisane w książeczce). Utwór ten właściwie od początku trochę kojarzy mi się z dziełem Arjen’a Lucassen’a - „Into the Electric Castle”, paradoksalnie jednak nie za sprawą samej muzyki, co raczej wielu z pozoru nieznaczących szczegółów, wśród których wymieniłbym np.: zamiłowanie obu panów do charakterystycznego brzmienia syntezatorów, podobne proporcje między graniem akustycznym i elektronicznym, czy też udział na obu wydawnictwach znamienitych gości, choć niewątpliwie pod tym, jak i wieloma innymi względami album Magus ustępuje dokonaniom znamienitego Holendra (niewątpliwie jest też dziełem zrealizowanym za znacznie mniejsze środki)… Nie jest to więc może porównanie najszczęśliwsze, problem jednak w tym… że nic innego nie przychodzi mi do głowy. Prawdopodobnie dlatego, że na „The Garden” (zarówno utworze, jak i całej płycie ;)) dzieje się naprawdę sporo, tak więc ciężko wpisać go / ją w którąkolwiek konwencję. Niewątpliwie dominuje raczej pogodny, spokojny i refleksyjny klimat podkreślany przez dźwięki gitary akustycznej i wokale, w głównej mierze zaśpiewane zresztą przez samego Robinson’a, który choć niewątpliwie wybitnym talentem wokalnym nie jest, to posiada miły i ciepły głos, który nieźle dopełnia obrazu muzyki. Największe wrażenie robią jednak świetne partie fletu (niesamowite solo) zagrane przez Bob’a Stabach’a z Simby, które doskonale kontrastują z tłami tworzonymi przez Robinson’a. Obrazu całości płyty dopełniają jeszcze trzy krótsze kompozycje: „The Sailor on the Seas of Fate” – zagrana w czasie rzeczywistym, w całości na keyboardach kompozycja własna Robinson’a i zarazem chyba najsłabszy i najmniej urozmaicony utwór na płycie. Po nim następuje ładny i piosenkowy „Grains of Sand” oraz chyba mój ulubiony numer na tym krążku, czyli „The Stone Circle”. Kompozycja ta oparta jest w głównej mierze na kosmicznych i pulsujących brzmieniach syntezatorów, do których dodano delikatne brzmienia harfy oraz charakterystyczne i jak zwykle wyśmienite wokalizy Lynnette Shelley z The Red Masque. Całość robi niesamowite wrażenie…
I w taki oto przecudny sposób kończy się ten krążek… Zresztą cały „The Garden” charakteryzuje taki dość specyficzny rodzaj „surowego piękna”, dzięki czemu album ten okazał się być dla mnie jedną z milszych niespodzianek zeszłego roku. Polecam przede wszystkim tym, którzy cenią w muzyce klimat i pewien specyficzny rodzaj tajemniczej, hipnotyzującej atmosfery. Nie jest to na pewno album wybitny, ani przełomowy, ale niewątpliwie miły w odsłuchu i zasługujący na baczniejszą uwagę. Ja ze swej strony dodam, że od tej chwili będę wiernie kibicował Magus i mam szczerą nadzieję, że dzięki temu krążkowi zespół wypłynie na szersze wody.