Dokładnie rok temu ukazała się nakładem mało znanej oficyny wydawniczej Ethersounds jedenasta płyta solowa Theo Travisa – saksofonisty, flecisty i klarnecisty jazzowego z Wysp Brytyjskich – zatytułowana Songs from the Apricot Tree. Jego błyskotliwy debiut, 2 am, przypadający na rok 1993, pokazuje młodego, zdolnego i niezwykle elokwentnego artystę, zdradzającego inkluzywne podejście do łączenia na pozór wykluczających się gatunków muzycznych. Już ten pierwszy album zdradza przede wszystkim fascynacje birminghamczyka bebopem (m.in. Dizzy Gillespie, Charlie Parker i Lester Young), szeroko pojętym rockiem progresywnym (zwł. King Crimson i Henry Cow) oraz dwudziestowieczną klasyką (m.in. Szostakowicz i Debussy). Te wielogatunkowe inspiracje musiały w większym lub mniejszym stopniu wpłynąć także na dalsze losy bohatera niniejszej recenzji.
Kariera muzyczna Travisa toczy się niemal od samego początku jego poczynań studyjnych i estradowych dwoma odrębnymi nurtami – jazzowym i ambientowym. Niekiedy oba zbiegają się i sprzęgają, tworząc razem swego rodzaju fuzję w najlepszym tego słowa wydaniu, o czym można się przekonać słuchając choćby najciekawszej w dyskografii saksofonisty płyty Heart of the Sun, nagranej w 2001 roku z udziałem m.in. nieodżałowanego Palle’a Mikkelborga (por. nastrojowa gra na skrzydłówce w utworze Northern Lights). Dwa lata od wydania swego magnum opus Travis postanowił pójść dalej i nagrał krążek w całości poświęcony nastrojowej muzyce ambient, skomponowanej z udziałem tylko jednego instrumentu dętego, mianowicie fletu altowego. Slow Life, bo o nim mowa, zapalił zielone światło dla poszukiwań Travisa, których jednym z najświeższych i zarazem najdojrzalszych owoców są ubiegłoroczne Pieśni z morelowego drzewa.
Pod egzotycznie brzmiącym tytułem pomieszczono dziesięć niebanalnych nagrań, bazujących na podobnym do klasycznego oboju brzmieniu prastarego armeńskiego instrumentu dętego o nazwie duduk. Ten wykonany z eponimicznego drzewa morelowego dęciak nie po raz pierwszy zresztą anonsuje przewodnią melodię i podejmuje sola w utworach artystów niekoniecznie powiązanych z jazzem. The Feeling Begins Petera Gabriela z 1989 roku jest bodaj pierwszą próbą wykorzystania kaukaskiego oboju w muzyce rozrywkowej. Ta otwierająca ścieżkę dźwiękową Passion tradycyjna, nieco tęskna, armeńska melodia wykonywana pierwotnie przez wirtuoza duduku – Vache Hovsepyana (1925-1978) – znalazła się w dokonanym przez autora Songs… wyborze nagrań do pomienionej płyty właśnie ze względu na jej wartość sentymentalną. Aranżacyjnie skromniejsza od Gabrielowskiej wersji tego utworu, ale zdecydowanie bogatsza od pierwowzoru A Feeling Begins wiernie oddaje żywioł pustynnej burzy, szelest wysuszonych na wiór gorejących krzewów oraz zgrzyt piachu w zębach pustelnika. Duduk i podejmujące zań solistyczne popisy saksofony sopranowy i tenorowy pogrywają wespół z bębnami i innymi perkusjonaliami, nacierając słuchaczom uszu kanonadą raczej balsamicznych, niekoszarowych dźwięków z pogranicza folku, popu i jazzu.
Otwierające album dwie pierwsze instrumentalne pieśni nie tryskają wcale naturalną słodyczą tytułowego owocu, wręcz przeciwnie, słodycz ta jest na wskroś melancholijna – jeśli nie wręcz dekadencka. Elegijny ton co poniektórych utworów w tym zbiorze – If I Forget You, Love and Mourning, A Quiet Prayer, All I Know – nie powinien w ogóle zaskakiwać, choćby ze względu na zawodzące, czasem jękliwe, a chwilami wręcz rzewliwe brzmienie solowego instrumentu wyspiarza. To, co zrobił on z otwierającym Heart of the Sun (2001) jazzowym nagraniem, nadając mu charakter bez reszty przesyconej melancholijnością medytacji, zasługuje naprawdę na oddzielną wzmiankę. Nieczęsto słyszy się bowiem o tak efektownych auto-przeróbkach w muzyce rozrywkowej, jak ta Travisa, której powodzenia dopatruję osobiście w raptownej zmianie nastrojowości All I Know, czyli w przejściu z błogiego odprężenia w liryczne przygnębienie. Nawet nawiązująca do modlitwy żydowskiej po hebrajsku kompozycja A Quiet Prayer, jakkolwiek cicha i romantyczna, nie dorównuje dwubiegunowemu charakterowi All I Know. Ta z kolei jest najbardziej ponurym fragmentem tego niemal w pełni akustycznego wydawnictwa. Jedynym zaś zelektryfikowanym nań momentem są partie gitary legendarnego „Maszynisty” Johna Etheridge’a z Soft Machine, słyszalne w miłosnej balladzie bez słów Johnny’ego Mandela pt. The Shadow of Your Smile.
W końcu Songs… to przede wszystkim zbiór instrumentalnych nagrań z grającym pierwsze skrzypce dęciakiem z Zakaukazia. Utworów wokalnych jest raptem trzy: zaśpiewany w całkiem niezły sposób przez Davida Longdona (Big Big Train) Brilliant Trees z repertuaru Davida Sylviana (Japan), naznaczony udręką w głosie Jakko Jakszyka She Is Coming Home oraz wspomniany wcześniej konfesyjny A Quiet Prayer, w którym śpiewa Gaddy Zerbib. Paradoksalnie najbliższym twórczości solowej eks-lidera Japan numerem na tej płycie jest zamykający ją Delusion Angel pióra Travisa. Być może dlatego, że oba nagrania, tj. Brilliant Trees i Delusion Angel zostały poniekąd zainspirowane współczesnym brzmieniem Jona Hassella, amerykańskiego trębacza i współautora pierwszej z ww. kompozycji, z którym Sylvian chętnie wówczas „kolaborował”.
Ostatnim nieodnotowanym tu wcześniej odwołaniem muzycznym jest piosenka Gongu o potrójnej bogini imieniem Magdalene, która – w stosunku do nad wyraz przebojowego oryginału – brzmi trochę tak, jakby wyłączono podczas sesji w studiu prąd i wyszło z niej nagranie w wersji unplugged. Najwyraźniej Brytyjczyk postanowił nawiązać do ascetycznie zaaranżowanych oraz silnie psychodelicznych Eleven Bowls of Acidophillus Flute Salad, zarejestrowanych w czasie promującej album Zero to Infinity trasy koncertowej Gongu, którego swego czasu był przecież pełnoprawnym członkiem.
Od chwili rejestracji rzeczonej selekcji fletowych sól minęło już ponad dwadzieścia lat i właśnie tyle czasu twórca Slow Life – jego pierwszej w pełni ambientowej płyty z 2003 roku – eksperymentuje z dźwiękiem i bawi się konwencjami z bardzo dobrym skutkiem, przy okazji ciągle wydłużając listę zainteresowanych współpracą z nim artystów (m.in. Steven Wilson, Tim Bowness, Andy Tillison, Daevid Allen, Dave Sturt i David Gilmour). Songs… nie są tak sterylnie czyste, przejrzyste i monochromatyczne, jak solowe partie fletu altowego ze wspomnianego Slow Life, ponieważ do ich zapisu użyto nie jednego, a rozlicznych instrumentów, tym samym urozmaicając słuchaczom odbiór tego rozrywkowego dzieła.
Pomimo spójnego i jednolitego przekazu Songs…, nie sposób nie wyróżnić kilku jego najciekawszych momentów. Są nimi głównie nagrania – stanowiące zresztą znakomitą większość tego wydawnictwa – utrzymane ewidentnie w molowej tonacji, rytmicznie spokojne i ze skłonnością ku emocjonalnej niewyrazistości (All I Know). Jedynie dynamiczna Magdalene zdaje się namawiać człowieka do zgoła nieagonalnych podrygów, choć daleko jej jest do porywającego pierwowzoru z 2000 roku. Niemniej zawarcie milenijnego przeboju Gongu wraz z Gabrielowskim A Feeling Begins potwierdza słowa Travisa z załączonego do płyty komunikatu prasowego o chęci złożenia przezeń pokłonu dudukowi, wyjątkowemu instrumentowi, nieczęsto wykorzystywanemu w muzyce rozrywkowej. Birminghamczyk posunął się o krok dalej i poświęcił mu cały krążek, podobnie jak zrobił to przed laty z fletem altowym na Slow Life. Z tą jednak zasadniczą różnicą, iż pomimo że umaił jego brzmieniem każdy z utworów na Songs…, to nie zapomniał o niepośledniej roli instrumentów mu towarzyszących. Stworzył przeto nader ciekawy album o bogatych aranżacjach, jak na ambitną world music przystało.