Niemal do końca minionego roku nazwa The Wrong Object, jak i to, co się za nią kryło, była mi równie obca, co wydarzenia, jakie miały dopiero nastąpić z początkiem nowego roku w świecie rozrywki. Ponieważ nie jestem wizjonerem klasy Szalonego Diamentu i raczej wolę być zaskakiwany przez los niż go uprzedzać, rozkoszując się jak w piosence The Moody Blues zapachem traw o poranku, aniżeli szukając odpowiedzi w układzie gwiazd na niebie tudzież fusów na dnie filiżanki – no chyba, że chodzi o flying teacup, co zmienia postać rzeczy wokół siebie postrzeganych – nie przewidziałem głęboko uzależniającej reakcji na oddziaływanie niezidentyfikowanego dotąd przeze mnie (o)błędnego obiektu (czyt. The Wrong Object) stricte muzycznego, który, niczym narzucający się obiekt seksualny, postawił moje zmysły w największym pogotowiu. Trudno się bowiem oprzeć muzyce, która niczym jastrząb w kurkę wpija się swymi szponami w świadomość słuchacza. The Wrong Object, którego drapieżne oblicze muzyczne zdradza groźne zapędy do rzucania się w objęcia tak różnych gatunków jak jazz i rock, zrodził się z inicjatywy belgijskiego gitarzysty Michela Delville'a w 2002 roku.
Muzyk ten nagrał do tej pory cztery długogrające płyty: dwie koncertowe (The Unbelievable Truth i Platform One) i dwie studyjne (Stories from the Shed i After the Exhibition). Dwóm pierwszym krążkom bliżej było do jazz fusion niż szeroko pojętego rocka progresywnego, ku któremu ciążyły pomysły zawarte z kolei na dwóch ostatnich. The Unbelievable Truth, zarejestrowane 18 października 2005 roku w Paryżu w Glaz'Art, z udziałem legendy sceny kanterberyjskiej Eltona Deana (Soft Machine), a wydane już po jego śmierci nakładem MoonJune w 2007 roku, jest niezwykle porywającym debiutem, porównywalnym z najlepszymi tego rodzaju początkami karier muzycznych wykonawców w rodzaju King Crimson, Henry Cow, SBB czy Laboratorium.
Proszę wyobrazić sobie, że muzycy TWO – Michel Delville (gitara), Laurent Delchambre (perkusja), Fred Delplancq (saksofon tenorowy), Jean-Paul Estievenart (trąbka), Damien Polard (bas) – nigdy wcześniej nie poczynili próby zagrania w jednym pomieszczeniu z zaproszonym gościem (Eltonem Deanem), tylko wymieniali się pocztą partyturami i ćwiczyli samotnie, zanim ostatecznie doszło do rozgrywki na scenie Glaz'Artu, w drodze na którą członkom zespołu na domiar złego popsuł się van, co opóźniło ich przybycie na miejsce koncertu i znacznie okroiło tak zwany soundcheck. Na szczęście, koniec końców, wszystko zagrało. Nad wyraz fantastyczny rezultat zapisano na trafnie zatytułowanym krążku The Unbelievable Truth, który otwierała fenomenalna kompozycja Eltona Deana „Seven For Lee”. Jej oryginalna wersja znalazła się na solowym albumie wirtuoza saxello Happy Daze + Oh! For The Edge ćwierć wieku wcześniej. Obecne w okresie debiutu w muzyce TWO wpływy kanterberyjskie są zauważalne i dziś, lecz nazywanie zespołu odpryskiem tamtejszej sceny muzycznej byłoby nadużyciem frazeologicznym, choć z drugiej strony na pewno ułatwiającym zdefiniowanie tego niezwykłego fenomenu, posiłkującego się dokonaniami Franka Zappy, Gongu, Panzerballet, Eltona Deana czy Soft Machine.
Jedyną płytą nienagraną przez zespół dla Leonarda MoonJune Pavkovica jest wydana przez Jazzprint Platform One. Chyba najbardziej jazzowa pozycja w dyskografii belgijskiego bandu została poczęta po jednej rozmowie telefonicznej, której wykonawcą okazał się stronnik TWO, Danny Mathys. W jej efekcie doszło do łatwej – jak określił ją w jednym z wywiadów Michel Delville – współpracy z Harrym Beckettem (trąbka, skrzydłówka) i Annie Whitehead (puzon), która zaowocowała niepowtarzalnym jazzowym wydawnictwem, będącym po części niepisanym „hołdem dla Franka Zappy” ze względu na uwzględnione kowery artysty „Big Swifty” i „Filthy Habits” oraz charakterystyczne chwilami dla mistrza doowopu brzmienie gitary Delville'a. Gdybym miał jednym słowem określić zawartość Platform One, użyłbym górnolotnego dla ucha wyrażenia z języka francuskiego – extraordinaire.
Nieograniczony imperatywem komercyjności Michel Delville wraz z wydaniem trzeciej płyty TWO Stories from the Shed skręcił z obranej na Platform One ścieżki ściśle jazzowej z powrotem w koleiny wyżłobione niegdyś przez kanterberyjskich biskupów psychodelicznego jazz rocka (czyt. Soft Machine). Bardziej przystępna niż debiut, Stories... zamyka się na zapraszanie gości, jacy dotąd wspierali muzykę zespołu, a otwiera na własne pomysły nie mniej oryginalne niż te, które wyszły spod palców Eltona Deana. Sama okładka płyty zdaje się nawiązywać do działalności artystów kojarzonych zwykle z rockiem progresywnym (np. Steven Wilson), choć też starających się za wszelką cenę uciekać od antykwarycznego brzmienia gatunkowego na rzecz szeroko pojmowanego fusion, co nieraz spotyka się ze skrajnie różnym odbiorem – oburzeniem z jednej strony, a jednoznacznym podziwem z drugiej. Nie lubię przesadzać z zasłuchiwaniem się w rocku progresywnym ostatnich (chudych) lat, wszak częste oddawanie się wątpliwej rozkoszy płynącej z odtwarzania płyt z taką właśnie muzyką prowadzi niechybnie, przynajmniej w moim przypadku, do ataków astmy wskutek zaśniedziałych pomysłów nie całkiem jeszcze tak starych artystów-pierników. Taką względną przyjemność z obcowania ze sztuką po prostu i najzwyczajniej w świecie pierniczę.
Stories... bez jednego zaśpiewu opowiada językiem dęciaków nowe, świeże, nieopowiedziane nigdy wcześniej historie, z jakich autor Hot Rats – chyba główny obiekt gitarowych westchnień Michela Delville'a – byłby zapewne niezmiernie dumny. Pięć lat minęło od momentu wydania nieleciwych Stories... (data ważności nie obowiązuje w przypadku dzieł pretendujących do miana ponadczasowych), gdy na rynku wydawniczym ukazał się czwarty i jak na razie ostatni album TWO zatytułowany After the Exhibition. AtE rozbija duszę słuchacza w pył już po pierwszych taktach gnającego jak pędziwiatr po pustym polu „Detox Gruel”, którego mięsisty rytm w środkowej jego części zwraca się ku iście hardrockowemu riffowi Delville'a, przy którym sam John Etheridge – twórca równie porywającej kompozycji „Grape Hound” z repertuaru Soft Machine Legacy z bliskim Delville'owemu załamaniem nastroju w samym sercu tej kompozycji (por. Soft Machine Legacy Live Adventures) – prawdopodobnie poczułby się zawstydzony, jeśli nie wniebowzięty. Dynamiczniej rozpocząć płytę chyba potrafią już tylko muzycy jazz-metalowej grupy Panzerballet, pochodzącej z Niemiec i łączącej w wyśmienity sposób – t(h)ank goodness – oba te, wydawałoby się, że tak odległe, gatunki muzyczne. „Spanish Fly” lata wokół bliżej mi nieznanej quasi-arabskiej melodii, płynącej z brzegów basenu Morza Śródziemnego. Ogładzona dźwiękami wibrafonu, za którym przycupnął grający gościnnie na płycie Benoit Moerlen (aka Gong), a z drugiej strony podsycona ognistym solem gitarowym urodzonego w Liege frontmana grupy, należy do najbardziej egzotycznych numerów na AtE. „Yantra” zwodzi słuchacza przejmującym na wskroś, melancholijnym intro, po którym dochodzi do ciągłych zmian rytmu na korzyść zaciekawionego słuchacza. Brudny saksofon Melii w trzeciej minucie utworu przywodzi na myśl grę Mela Collinsa na płycie Islands King Crimson. „Yantra” przypomina trochę taniec derwisza – wszystko się tutaj kręci, nic nie zamiera w bezruchu. We „Frank Nuts” Delville znów wydaje się flirtować z ostrym brzmieniem Panzerballet, ale samym tytułem odnosi się zapewne do ekscentryczności niegdysiejszego lidera the Mothers of Invention. Nie tak do końca jednak ulega on jawnej inspiracji, bowiem wraz z wejściem klawiszy następuje ucieczka w stronę, nazwijmy to tak, „czystego” jazzu.
Po tym numerze przychodzi czas na trzyczęściową suitę „Jungle Cow”. Nazwa tejże słusznie powinna kojarzyć się słuchaczom z twórczością legendarnej, kanterberyjskiej formacji Henry Cow, przede wszystkim z powodu silnie improwizowanej, bardziej ambientowej niż jazzowej Part I, po jakiej docierają do naszych uszu sekcja rytmiczna i dęciaki, sprowadzając grę zespołu na główny tor jazzrockowych potyczek dźwiękowych. Delville, przewrotnie w stosunku do tytułu utworu, w jednej chwili zaczyna zabawy z gitarą, od jakich nie stronił w psychodelicznych latach sześćdziesiątych David Gilmour podczas sesji do utworu „A Saucerful of Secrets”. Tym samym mózg belgijskiego TWOru jazz rock fusion puszcza oko do wyrobionego odbiorcy, skłaniając go do przyjemnego trenowania pamięci. Następująca po suicie kompozycja „Glass Cubes” przedstawia nam drugiego i ostatniego na tej płycie gościa, śpiewającą dobrotliwym, smoothjazzowym głosem Susan Clynes, wspomaganą przez Antoine'a Gueneta nie tylko w chórkach. Jej solowy album Life Is właśnie ukazał się nakładem wytwórni Leonarda MoonJune Pavkovica. Chyba nie przesadzę jeżeli powiem, że niedaleko tej piosence do dokonań uznanych w światku muzycznym grup, takich jak National Health, Hatfield and the North czy Bill Bruford Band. W opatrzonym ironicznym tytułem „Wrong But Not False” nie dopatrzymy się fałszywej nuty, tylko jeszcze jednego znakomitego sola gitarowego, wydatnej partii zagranej przez Gueneta na pianinie Rhodesa oraz nieniepokojącej utarczki z udziałem dwóch saksofonistów – Lourtie i Melii. „Flashlight Into A Black Hole” zdradza po raz wtóry hardrockowe zapędy Delville'a, a zamykający album „Stammtisch” za sprawą młoteczków Moerlena strąca (o)błędny obiekt w pole oddziaływania planety Gong.
AtE – mimo że najwięcej miejsca w recenzji poświęcam osobie Michela Delville'a – nie jest w żadnym razie dziełem jednej osoby, lecz zdumiewająco wspaniałym wynikiem, jak to zwykle ma miejsce w jazzie, zespołowej pracy wszystkich bezgranicznie zaangażowanych w nią muzyków od frontmana począwszy, a na perkusiście – niewymienionym dotąd z imienia i nazwiska – skończywszy (Delville i Delchambre to jedyni dwaj muzycy, jacy pozostali z oryginalnego składu belgijskiego zespołu). Wydaje mi się, iż gitarzysta TWO wziął sobie do serca słowa Johna Coltrane'a o tym, że „trzeba patrzeć wstecz i postrzegać stare rzeczy w zupełnie nowym świetle” i rzeczywiście wydaje się doskonale rozumieć, o co chodzi w muzyce, jaką sam tworzy. W odróżnieniu od wszelkiej maści pasożytów żerujących jak cwaniak na cudzym, Delville nie przepisuje bezmyślnie partytur legend muzycznych Canterbury Scene, Franka Zappy czy Panzerballet, tylko rozgrywa nadzwyczaj interesującą grę w muzyczne odbijanie piłeczki – przy czym AtE jest piłeczką, a wymienione inspiracje ścianą. Belg zgłębił język, jakim posługiwali się wspomniani twórcy przez długie lata swej wybitnej działalności po to, by móc wyrazić w sposób zgoła oryginalny, niesygnowany bowiem tylko własnym nazwiskiem, ale i całym sercem, swoje artystyczne credo i przy okazji przewietrzyć troszeczkę ten antykwariat muzyczny zwany najogólniej rockiem progresywnym. Wbrew temu, co piszę, jestem zupełnie pozbawiony jakichkolwiek uprzedzeń (poza, rzecz jasna, uzasadnionymi) względem zespołów, grających progressive rock, lecz daleki jestem od laudacji na cześć wykonawców cierpiących na artystyczną „kalkomanię”, czyli chorobliwe powielanie cudzych bądź (o zgrozo!) własnych pomysłów. Dzięki takim płytom jak AtE oddycham pełną piersią, a krztuszę się jedynie w chwilach muzycznych apogeów w wyniku zapierających dech nut, a nie na skutek reakcji alergicznej na odgrzewane ziemniaczane purée, choć podobnie jak ono czuje się wewnętrznie potłuczony po audio-lekturze ostatniej, wybornej płyty TWÓrców z Beneluksu.