Cztery miesiące temu nakładem teksańskiej firemki fonograficznej Witch Cat Records ukazała się kaseta magnetofonowa (tak, dobrze przeczytaliście!) bytu muzycznego Thanatoloop zatytułowana Vértigo. Nazwa samego projektu, będącego w istocie pseudonimem artystycznym chilijskiego twórcy Michela Leroya Valdesa, brzmi niezwykle tajemniczo, trochę jak imię demonicznego bóstwa, które nigdy nie trafiło do kanonu mitologii Cthulhu powiązanej stricte z prozą Lovecrafta. Zresztą Thanatoloop nie jest pierwszą inicjatywą muzyczną powołaną do życia przez Valdesa. Ten andyjski instrumentalista tworzył swego czasu ambientowy duet z innym muzykiem z Quintero, miasteczka u podnóża tychże gór fałdowych, ukrywającym się pod nazwą Nyarlathotep (był to posłannik Bogów Zewnętrznych z najkoszmarniejszego opowiadania Samotnika z Providence pt. Duch ciemności z roku 1936).
Jeśli chodzi o brzmienie Vértigo, to jest ono równie niesamowite, jak fantastyczny monolog grozy Roberta Blake’a z histerycznego finału ujętego przeze mnie wyżej w nawias utworu literackiego, tyle że na swój sposób bardziej odeń uporządkowane i spójne, albowiem nieuzyskane w wyniku rejestracji dźwięku na żywo w trakcie jednego podejścia. (Słowa Blake’a zostały zredagowane w technice literackiej zwanej strumieniem świadomości, której to odpowiednikiem w muzyce rozrywkowej na dobrą sprawę będą improwizacje jazzowe podyktowane częstokroć potrzebą chwili). Znany również z innego organizmu muzycznego o niemniej enigmatycznym mianie, co dwa powyższe, Un Festín Sagital, którego dorobek jest na tyle pokaźny, aby można było obdzielić nim kilku podrzędnych twórców o wyraźnie mniejszych odeń zdolnościach kompozytorskich, Chilijczyk zapragnął najwyraźniej odejść od obranej jeszcze pod egidą undergroundowej formacji UFS estetyki kameralnego rocka psychodelicznego o wyraźnych wpływach acid folku oraz niemieckiej elektroniki lat 70. (zwł. wczesne nagrania Tangerine Dream) i podążyć w kierunku szalenie ambitnej i melodyjnej pop psychodelii z licznymi przykładami industrialu, noise’u, zimnej fali, dark ambientu i transu. To, co wydawało się nieuporządkowane i rozstrzelone, tak jak chociażby prozaiczny zapis graficzny monologu wewnętrznego bohaterów lovecraftowskich (Nahuma Gardnera z Koloru z przestworzy oraz Roberta Blake’a z Ducha ciemności) w nagraniach UFS, przeszło w końcu odpowiedni szlif i przybrało interesującą formę, nie pozostawiając nieodpartego wrażenia obcowania ze sztuką nieprofesjonalną, rażącą nieraz kompozycyjnym nieładem i miszmaszem. I taka też jest tegoroczna nowość płytowa Valdesa, zarejestrowana pod szyldem Thanatoloop, daleka od pełzającego tu i ówdzie w dokonaniach UFS chaosu twórczego, bliska natomiast tradycyjnemu porządkowi estetycznemu w muzyce rozrywkowej.
Wszystkie utwory – poza otwierającym krążek Intro, przywodzącym na myśl przerobioną po chilijsku uwerturę ze Złota Renu Ryszarda Wagnera w jej najdoskonalszym wykonaniu pod dyrekcją Sir Georga Soltiego dla Decca Records i odtworzoną w zawrotnej prędkości 45 obrotów na minutę – posiadają zazwyczaj powtarzalny syntetyczny beat, nadający im zgoła transowego, rytualnego, hipnotycznego charakteru, jaki towarzyszy często czarnoksięskim obrzędom, sportretowanym choćby przez wspomnianego już wyżej pisarza fantastyki grozy z Rhode Island w jego Zewie Cthulhu. Wprawdzie zamiast diabolicznych eskimoskich czarowników bądź też niemniej przerażających kapłanów, wybijających złowieszczy rytm na pojedynczym bębnie na moczarach w Luizjanie [1], słyszymy głęboki, melodyjny i obrzędowy głos światłego Chilijczyka oraz precyzyjnie przezeń zaprogramowany automat perkusyjny, jednak wcale nie zmniejsza to wrażenia dzikości i szkaradności zeń płynących.
Totalnej hipnozy doznamy natomiast, gdy posłuchamy dla przykładu ostatniego na krążku nagrania Fé Feliz, w którym rytualistyczny śpiew Amerykanina przypomina trochę popisy wokalne Patricka Leagasa, brzydszej połowy neo-folkowego, industrialnego duetu 6 Comm z Wysp, utrzymane w zdecydowanie tubalnym, jak również plemiennym tonie. To właśnie w nim Valdes odprawia swoiste czary-mary, śpiewając ekstatycznie po hiszpańsku, skądinąd zawsze do taktu, jakby całym sobą oddawał się śmiałym praktykom szamańskim opisanym onegdaj w książkach Mircei Eliadego. Szalenie ciekawy i niepowściągliwie namiętny finałowy Fé Feliz nie znajduje należytego odzwierciedlenia w jedynie niezłym, choć opartym na gigantycznym crescendo Intro, które, nasuwając pozytywne skojarzenia z muzyką klasyczną (Ryszard Wagner Vorspiel ze Złota Renu) i rozrywkową (Camel Lady Fantasy Suite: Encounter), stanowić powinno dodatkowy impuls dla odbiorcy do odtworzenia całości tego powitego za Atlantykiem wydawnictwa.
Toteż wysłuchawszy Intro, natrafimy na najbardziej chwytliwy numer na płycie, którego niemała oraz przede wszystkim niesinglowa długość (10 minut!) niweczy zawczasu wszelkie szanse powodzenia na światowych listach przebojów, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie dawne sukcesy – nienależących wcale do krótkich – „epistolarnych” - pod względem długości - hitów w rodzaju Hey Jude The Beatles (1968) czy Belfast Child Simple Minds (1989) w podobnych cotygodniowych rankingach in illo tempore. Es Real, bo o nim mowa, otwiera synkopowany rytm elektronicznej perkusji, będący zapowiedzią skomponowanego w nader interesujący sposób zbioru sześciu nagrań, stylistycznie różnorodnego i niepowtarzalnego. Es Real pokazuje też niebywały talent Chilijczyka do tworzenia czepliwych melodii pokroju największych przebojów z kręgu rocka progresywnego z wczesnych lat 70. Nie dotrą one może nigdy do pierwszego miejsca, ale pobędą chociaż kilka tygodni w tak zwanej poczekalni top zestawień. Z kolei tytułowe Vértigo, najbardziej gitarowe nagranie na płycie, rozpoczyna miarowy, zapętlony sampel perkusji, do którego dołączają następnie hałaśliwe dźwięki elektroniki i kapłański głos Valdesa, przy którym podkasana sutanna wielebnego Martina Hurdle’a z Mgły Jamesa Herberta oraz fontanna uryny spod niej sikająca na wiernych podczas niedzielnego nabożeństwa w pełni nonszalanckim stylu Manneken pis wydaje się raptem przesadną groteską. Przybierając bowiem obrzędowy tembr, siewca słowa śpiewanego z Andów brzmi nad wyraz poważnie bez pojedynczej nuty autoironii w głosie.
Po eponimicznym Vértigo następuje utrzymana w duchu rocka industrialnego, okraszona gdzieniegdzie alikwotami, La Demencia, która brzmi jakby zarejestrowano ją w kaplicy na terenie jakiegoś zakładu przemysłowego w Santiago przy wtórze młoteczków uderzających raźno w dzwony rurowe, naśladujących w ten sposób głośną pracę fabryki. Przy nagraniach tego typu, jak właśnie La Demencia czy Fé Feliz, ballada La Brisa, o której dopiero teraz wspominam, jest całkiem przyjemnym, aczkolwiek bynajmniej nie najpospolitszym fragmentem albumu z zawrotem głowy w tytule.
Nieobciążona szczególnie wieloma zapożyczeniami i nieskażona rozlicznymi domieszkami zagranicznego pochodzenia, jak to nieraz bywa w przypadku rozrywkowych dzieł podatnych na wpływy artystów spoza anglosaskiego kręgu kulturowego, muzyka na najnowszej płycie Thanatoloop Vértigo jest ewidentnie niepowtarzalna i godna uwagi wszystkich sympatyków industrialu, zimnej fali, dark ambientu, noise’u, transu i psychodelii, nie tylko tej spod znaku The Legendary Pink Dots.
----------------------------------------------------------
[1] Howard Phillips Lovecraft, Zew Cthulhu, Warszawa 1983, s. 29.