„Cóż ja mogę powiedzieć? Shakti Yoni, Gilli Smyth”. W taki oto zwięzły, choć trochę nieporadny sposób, ba!, bezsilny wobec uroku swej wieloletniej towarzyszki życia, Matki Gong oraz posiadaczki zniewalającego kosmicznego szeptu, międzygalaktyczny guru i praojciec Canterbury Scene oraz założyciel w późnych latach sześćdziesiątych dwóch legend tamtejszej sceny Soft Machine i Gongu – grających psychodeliczny art pop i uduchowiony jazz-rock – Daevid Allen, przedstawił na koncercie tej drugiej grupy The Subterania Gig 2000 w Londynie autorkę omawianego przeze mnie albumu. Gilli Smyth, żyjąca podobnie jak Allen i ich syn Orlando w Nowej Południowej Walii, od blisko pół wieku z przerwami pod auspicjami planety Gong, a nieco krócej jako Matka Gong lub po prostu solo, czaruje słuchaczy swym oryginalnym, nieodzownym Space Whisper, którym zdaje się zdradzać ciągoty do niczym nieograniczonych wędrówek duchowych po wszechświecie z nastawieniem na pozytywny odbiór przede wszystkim z naziemnych odbiorników cyfrowych bądź analogowych (niepotrzebne skreślić). Dźwięk jej głosu, równie eteryczny, co wiatr słoneczny, nadaje kosmicznego charakteru jej solowym kompozycjom, nie wspominając słowem o Gongu.
To właśnie Daevid Allen odczuł najdotkliwiej, bowiem na własnej skórze, potężny wpływ magii Gilli Smyth, gdy ta była przezeń usilnie nakłaniana, namawiana, naciągana czy wręcz przekupywana na pójście na kompromis, który miał polegać na uziemieniu jej kosmicznego szeptu, czyli zaśpiewaniu w tradycyjny, dziewczęcy sposób partii wokalnej do utworu „Change the World” z debiutanckiej płyty Magick Brother macierzystej formacji. Próba przekupstwa nie powiodła się, Allenowi nie udało się wyprostować zakręconego głosu Gilli. Ta w odwecie rzuciła na niego zły urok, co poskutkowało nieszczęśliwym złamaniem przedniego zęba, podczas zrywania izolacji z kabla do jego gitary, wskutek czego nasz guru zaczął mieć chwilowe problemy z wymową szczelinowych tudzież zwarto-szczelinowych spółgłosek, to znaczy, że zaczął seplenić. Niezbadane są ścieżki, jakimi porusza się owa artystka, dopóki sama ich przed nami nie odsłoni.
Po nagraniu kilku płyt, w tym trylogii Radio Gnome Invisible, Gilli z powodu różnic artystycznych oraz ogólnego zmęczenia odeszła od zespołu Gong i założyła jego matczyne odbicie Mother Gong, które działa do dziś i dokumentuje swą operatywność na rynku muzycznym licznymi wydawnictwami płytowymi. Solowe jej poczynania obejmują kilka interesujących albumów, z czego dwa zasługują na szczególną uwagę słuchaczy. Są to: wydany na początku trzeciego milenium It's All A Dream i całkiem nowy, ponieważ powity przez Matkę Gong w 2012 roku, Paradise.
Pierwszy z nich, sygnowany imieniem artystki, został nagrany w Tiger Eye Studio w Nowej Południowej Walii z pomocą jej syna Orlando Allena i zawierał sporo elektroakustycznej muzyki, udynamicznionej sowitymi beatami albo tonowanej oniryczną poezją Gilli Smyth, melodeklamowaną przez artystkę, spowitą jej kosmicznym szeptem, niosącym z sobą musujące orzeźwienie. Pojawiające się na płycie cytaty muzyczne – fragment sonaty księżycowej Beethovena, zagranej bardziej na modłę Rudolfa Serkina niźli Glenna Goulda („Brink of the Future”), oraz niemniej klasyczny, choć zniekształcony głos Richarda Burtona zwiastujący Wojnę światów według Jeffa Wayne'a („Another World”) – tylko podkręcają atmosferę niesamowitości, jaką ogarniany jest słuchacz w miarę upływających taktów. Podobnie rzeczy mają się na – jak na razie – ostatniej płycie Gilli, Paradise. Wprawdzie nie usłyszymy na niej Shakti Yoni śpiewającej (u)lotnie „I Am Invisible” z fantastycznie grającym u jej boku Scottem Tinklerem na trąbce, za to z pewnością nie poczujemy się rozczarowani nieprzeciętną rozrywką, z jaką mamy do czynienia w raju Walijki.
Czasem jest to raj wątpliwy jak w „Truckstop on the Highway”, przypominający bardziej rezerwat indiański aniżeli stworzony przez Boga ogród rozkoszy, a innym razem – pozbawiona trosk kraina szczęśliwości, Arkadia. Nie przypadkowo umieszczony na okładce artwork nawiązuje wprost do Ogrodu ziemskich rozkoszy – szesnastowiecznego tryptyku niderlandzkiego malarza Hieronima Boscha. Całość płyty utrzymana jest w rozkosznym tempie panta rhei, sączącego się nieustannie muzycznego flow, któremu chwilami niedaleko do transu. W punkcie kulminacyjnym albumu – przerywniku „Portal” – słyszymy wymownie brzmiący komunikat Gilli o tym, że „wejście stoi przed nami otworem” (the portal is open – przyp. red.), która tym samym daje nam do zrozumienia, że koniec zabawy jest dopiero jej początkiem. Melancholijny za sprawą trąbki Adriana Shawa finał płyty, tj. kompozycja tytułowa jest morzem żałosnych łkań, którego źródeł należy szukać na początku wędrówki do raju w miniaturze „Gateway”. Ta sama melodia przypomina o sobie w jednym z wielu na Paradise kolaży dźwiękowych, zatytułowanym „Arcadia”. W innym wyjątku na płycie, „Taliesin”, Gilli odwołuje się do staroangielskiego barda w niepowszedniejącej łatwo, czarodziejskiej intonacji Anny Camp. „Walled Garden” kojarzyć się może z akustycznym intro do Steig Aus monachijskiego kolektywu Embryo. „Dark Angel” z gościnnym udziałem rdzennego wokalisty australijskiego Peppa B Gritty'ego stanowi ukłon w stronę hip hopu, z kolei „Freedub”, jak sam tytuł sugeruje, zmierza w kierunku zgoła odmiennym, ku przetworzonej muzyce reggae. W wymyślonym raju niepierwszej żony Allena nie mogło zabraknąć odgłosów zwierząt – ptasich trylów czy płazich nawoływań – w utworach „Whispers from the Other Shore”, „Walled Garden” oraz „L'eau”, od którego bije, jak również od „Quantum”, niemała rockowa ekspresja. Matka Gong znana jest z zamiłowania do zwierząt. Dała temu wyraz śpiewając, podobnie zresztą jak zrobiła to niegdyś w Sydney Opera House Laurie Anderson, z niektórymi gatunkami fauny, takimi jak lwy, psy czy ptaki na arenie cyrkowej. Jej marzeniem jest móc zaśpiewać w przyszłości z delfinami, czego życzę jej z całego serca, zwłaszcza że dzisiaj nasza solenizantka z Nowej Południowej Walii kończy 81 lat.
Paradise jest rozwinięciem idei poczętych przez Walijkę na natchnionym albumie It's All A Dream, nie jest ani lepszym ani gorszym odeń wydawnictwem, tylko odwijaniem kwiecistego dywanu ku bramom eponimicznego raju. Gilli Smyth jest do twarzy w rajskich klimatach, gdy kusi niczym pierwsza matka Ewa przednią rozrywką sygnowaną kosmicznym szeptem, który pozostaje w zasięgu ręki, żeby nie powiedzieć uszu, każdego melomana. Kuszonym, acz roztropnym słuchaczom nie trzeba przypominać o tym, co przytrafiło się, gdy księżyc był w pełni, Robertowi Wyattowi, dokładnie czterdzieści jeden lat temu, podczas urodzinowej imprezy naszej dzisiejszej solenizantki w apartamencie w bogatej londyńskiej dzielnicy mieszkaniowej Maida Vale. Otóż ten znakomity perkusista Softów, słysząc walenie pięściami w drzwi łazienki, w której zamknął się wraz z dziewczyną dobijającego się do nich chłopaka, postanowił wyskoczyć oknem. Od tamtej pory Robert Wyatt, który wypadł z trzeciego piętra, porusza się na wózku inwalidzkim. No cóż, Drodzy Czytelnicy, pozostaje mi więc życzyć Wam, sobie i Solenizantce udanej tyleż, co bezpiecznej zabawy przy dźwiękach Paradise Gilli Smyth, najlepiej plecami do okien w razie nieprzewidzianych wyskoków.