Michel Delville, założyciel i gitarzysta The Wrong Object – belgijskiego zespołu, grającego jazz-rock/fusion i będącego ideowym odpryskiem kanterberyjskiej sceny muzycznej – jest jednym z wielu twórców współczesnej sceny fusion, działającym na dwa lub nawet trzy fronty naraz. Nie chcę przytaczać nazwisk artystów, podejmujących współpracę z różnymi pobratymcami na niwie muzyki jazzowej, rockowej czy jeszcze innej po to, by zaistnieć, zyskać prestiż bądź odnieść sukces, gdyż ich liczba przekroczyłaby wyraźnie ilość pojawiających się jak grzyby po deszczu reedycji płyt dinozaurów z kręgu popkultury. Od zawsze modne było chwytanie dwóch srok za ogon, czego dobrym przykładem jest choćby postać Dave’a Liebmana, niezwykle pracowitego saksofonisty jazzowego, który na swoim koncie ma przeszło sto albumów jako autor, współautor bądź gość specjalny u boku takich osobowości muzycznych, jak Elvin Jones czy Miles Davis. Z tym pierwszym nagrywał w latach 1971-73, natomiast współpracę z autorem ścieżki dźwiękowej do filmu noir Windą na szafot Louisa Malle’a nawiązał mniej więcej w tym samym czasie, co z wymienionym perkusistą [Elvinem Jonesem] o tonalnym brzmieniu i rytmicznym feelingu. To, jak się ona potoczyła, możecie sami sprawdzić, słuchając gęstego jak kongijska dżungla i znienawidzonego przez krytyków albumu On the Corner z 1972 roku.
Nieprzypadkowo posłużyłem się przykładem Liebmana, jazzmana co się zowie, gdyż wkład, jaki wniósł w powstanie drugiego krążka tria o nazwie Machine Mass - choć w komponowaniu nie miał dużego udziału - był na tyle istotny, iż jego nazwisko umieszczono na okładce płyty Inti. Nie tylko zdobi ją graficznie, lecz, wbrew powszechnej opinii, jakoby nazwiska nie grały roli, rywalizuje w sposób temperamentny z liderami projektu MM - Michelem Delvillem i Tonym Bianco - na polu zasadniczo muzycznym. Nawiasem mówiąc, Liebman wystąpił na tegorocznej, trzeciej edycji katowickiego JazzArt Festiwalu, doskonale odgrywając materiał z wydanego w 2005 roku albumu Different But The Same.
Projekt MM narodził się w październiku 2010 roku, kiedy to jego inicjator Delville zadzwonił osobiście do swojego przyjaciela, Tony’ego Bianco, spędzającego wówczas dwadzieścia cztery godziny na dobę przy łóżku ciężko chorej żony Mary, zapraszając go do Liège - miasta narodzin gitarzysty TWO - celem wspólnego muzykowania.
Co do nazwy tria, nie wymyślił jej sam gitarzysta, lecz narodziła się ona w głowie perkusisty tuż po przebudzeniu ze snu. Delville od razu zaakceptował nazewniczy pomysł kolegi Bianco, chociaż żeby uniknąć niepotrzebnych skojarzeń z ciężką muzyką heavymetalową, postanowił, uprzednio zapraszając do współpracy saksofonistę Jordiego Grognarda, rozwinąć go o jeden wyraz więcej. I tak powstało Machine Mass Trio, którego pełna nazwa dosłownie zdradzała faktyczną liczbę muzyków zaangażowanych w projekt. Dopiero gdy w sieci ukazało się kilka artykułów na jego temat, uznano, że w przypadku drugiego krążka formacji należy zrezygnować z nadmiaru słów. I pomimo że głównymi ikonami kanterberyjskiej szkoły muzycznej dla Delville’a byli The Soft Machine i Hatfield and the North, to wszelkie podobieństwa nasuwające się z pierwszym z wymienionych zespołów, którego nazwa już w 1972 roku padła ofiarą gry słownej Roberta Wyatta, gdy ten szukał szyldu dla swojego nowego wówczas przedsięwzięcia muzycznego The Matching Mole (Machine Molle), są zupełnie nieuzasadnione i tracą na wiarygodności w zderzeniu z faktami. Niezbitym faktem jest, że Machine Mass ma już na swoim koncie dwie płyty, a każda z nich nagrana została z gościnnym udziałem innego saksofonisty. Wyżej wspomniany saksofonista, klarnecista i flecista Jordi Grognard uczestniczył w pracy nad debiutanckim krążkiem tria As Real As Thinking, który położył podwaliny pod dalsze eksperymenty muzyczne Delville’a i Bianco. Słuchając zarejestrowanego na żywo w Dans Ma Cabane Studios ARAT-u bez śladu akustycznego czy elektrycznego basu wcale nie odnosi się wrażenia, jakby brakowało mu kompletu sekcji rytmicznej, wręcz przeciwnie, tkwi się w przeświadczeniu, iż kontempluje się muzykę kwintetu, a nie tria. Dzieje się tak za sprawą urządzeń elektronicznych: sekwenserów i komputerów, którymi muzycy posłużyli się, aby stworzyć mniej lub bardziej regularną linię basu. Ponadto elektronika okazała się nieodzownym elementem muzycznego backgroundu tria - pętle, harmonijne układy plam dźwięku, uwypuklające bardziej szorstkie igliwia przesterowanej gitary Delville’a. Szerokie zastosowanie laptopów i oprogramowania typu Ableton Live w muzyce MM nie wypaczyło idei zelektryfikowanego jazz-rocka z początku lat 70., zachowując należną równowagę międzygatunkową bez popadania w skrajności. Co więcej, pomimo przyjętego wspólnie scenariusza nagrań nie zabrakło kluczowego dla gatunku elementu - improwizacji, bez której, zamiast instynktownych reakcji muzyków to na podawany przez software syntetyczny beat, to na unoszące się jak mgła w wilgotnym powietrzu dźwięki tła, mielibyśmy do czynienia ze zwykłym stręczeniem procesu nagrywania, który można nazwać poniekąd dobrą zabawą muzyków w studio. A jak wiadomo, cytując angielskie przysłowie, przepracowywanie się bez rozrywki przynosi negatywne skutki, o czym przekonał się Jack Torrance - postać z powieści Stephena Kinga Lśnienie.
Z pewnością audio-lektura obu albumów MM - As Real As Thinking oraz Inti - należy do zajęć niezobowiązujących i przyjemnych, przy których mętny wzrok i bladość lica nie występują. ARAT sprytnie bowiem łączy elementy jazzu, rocka, ambientu i world music, zachowując synkopowaną linię perkusyjną i wydatnie głęboki groove („Cuckoo”, „Hero”, „UFO-RA”), dając upust bardziej awangardowym pomysłom spod znaku Henry Cow („Falling Up”), infiltrując świat muzyki Bliskiego Wschodu, jak zwykli to czynić artyści świata zachodniego („Kharujao”, „Palitana Mood”), czy po prostu przesyłając ukłony monachijskiej grupie Panzerballet („Let Go”). Z kolei Inti brzmi naprawdę świeżo jak na płytę nagraną podług identycznego schematu, co ARAT. Znowu więc mamy zestawione na przemian ze sobą numery o znamionach jazzrockowego transu z takimi, w których liczy się przede wszystkim luźna kompozycja, przestrzeń do improwizacji i operowanie plamami dźwięku w tle. Jak pisze John Kelman z All About Jazz, Delville określa Inti jako najmocniejszą pozycję w swojej dotychczasowej karierze. Trudno dyskutować z taką superlatywną opinią, gdy ma się nieodparte wrażenie, że cokolwiek by nie wyszło spod palców Delville’a, jest bardzo dobre, a w niektórych przypadkach, jak płyty zespołu The Wrong Object, wręcz doskonałe.
Inti rozpoczyna się od dźwięków, które równie dobrze mogłyby otwierać mającą się dopiero ukazać we wrześniu płytę Gongu I See You - plamy elektronicznych dźwięków, przeciągłe zawodzenie saksofonu sopranowego, niemiarowe, jakby niedbałe bębnienie. Po takim oto nastrojowym wstępie, „Inti” zaskakuje nagłą zmianą nastroju i niczym przyłapany na złym uczynku drab skacze na równe nogi i daje dyla. Solo zaproszonego do współpracy przy Inti Liebmana już w tytułowym numerze rozwiewa wszelkie wątpliwości Delville’a, jakoby uznany saksofonista miał żywić uraz do brzemiennych w rockowy zgiełk kompozycji założycieli MM. Stary wyga nie w ciemię bity, więc dobrze odczytał zamiary dwojga graczy w te muzyczne karty. W końcu, zdaniem Belga, nazwa bandu to przenośnia dla „fizycznej objętości, gęstości tworzonych przez trio dźwięków, współczynnika siły napędowej jego członków, z jaką zaprzęgają do pracy przy płytach rozmaite urządzenia elektroniczne i komputery”(1). Oczywiście może też kojarzyć się z bardziej uduchowionym aspektem twórczości tria, jednak „gra słów jest tutaj bardziej istotna, niż jej dosłowne znaczenie”(2).
W otwierającej płytę kompozycji mamy rozgrzewającego się przez niespełna dwie minuty Bianco przed decydującym starciem z generowaną komputerowo linią basu, a także konkurujących ze sobą o przychylność odbiorcy Delville’a i Liebmana, którzy nie stronią od wylewności w wygrywanych przez siebie frazach, co ważne, nie grając przy tym samym sobie na nosie. Drugi utwór na płycie, „Centipede”, jak sama nazwa sugeruje, nawiązuje do gorączkowej, niczym skomplikowany chód stonogi, gry niewidzialnymi palcami na elektronicznym basie, wokół której kręcą się jak muchy w ukropie muzycy tria. Pod względem zawrotnego tempa, z jakim wygenerowano syntetyczny fumbling, „Centipede” jest siostrzanym odbiciem „UFO-RA” z ARAT-u. „Lloyd” ma w sobie groove z ARATowego „Hero”, podczas gdy „A Sight” i „Voice” podkreślają ten szczególny takt jeszcze dwukrotnie. Bliskowschodnie rytmy, jakie pojawiły się już w twórczości MM (por. „Kharujao” i „Palitana Mood” ARAT), dodatkowo okraszone bogatym dźwiękiem drewnianego fletu Liebmana, żeby nie grzeszyć skromnością brzmienia, cechują czwarty na Inti, Davisowski w duchu „In A Silent Way”. Z kolei „Elisabeth” kontrastuje z trzy lata starszą improwizacją „Falling Up”, gdzie ścierają się ze sobą, jak zimne powietrze z gorącym, trzy różne żywioły, stanowiące ludzki pierwiastek w morzu elektronicznych odgłosów. Przyjemnym wyjątkiem na płycie jest śpiewany przez pochodzącą z Erytrei, a mieszkającą od szóstego roku życia w Niemczech, Sabę Tewelde ballada „The Secret Place”, którą powabna Afrykanka zaśpiewała w swoim ulubionym języku angielskim.
Nie do końca odhumanizowana za sprawą dobrej ręki trojga muzyków, Inti powinna sobie zaskarbić sympatię miłośników rocka progresywnego, jazz-rock/fusion, ambientu i muzyki świata. Nieskrępowane niczym sola członków MM przywodzą na myśl stare dobre czasy, kiedy artyści nie liczyli rowków w płycie gramofonowej, jedynie liczyli na to, że pomysły w nich zapisane przypadną do gustu ich fan(k)om, a i krytycy oszczędzą im cierpkich słów. Inti opisuje to, czego - zdaniem cytowanego wcześniej Kelmana - nie da się opisać. I właśnie to coś nadaje muzyce tria pewnego rodzaju mistycznego wymiaru i uwierzytelnia słowa Delville’a o duchowym aspekcie projektu, zawartym w jego co najmniej dwuznacznej nazwie. Zarejestrowana bez dogrywek, nie powinna sprawiać żadnych trudności w odgrywaniu jej na żywo na scenie, co daje nadzieję, że muzycy podejmą się zorganizowania trasy koncertowej i być może odwiedzą nasze rodzime podwórko. Po fantastycznej, ubiegłorocznej płycie The Wrong Object, zatytułowanej After The Exhibition, Delville, wypuszczając na rynek wydawniczy kolejną równie ciekawą propozycję, wyrasta na tytana pracy i obiecującego kontynuatora tradycji kanterberyjskich wzorców muzycznych. Konserwatywną część słuchaczy, nie uznających odstępstw od klasycznego modelu rocka progresywnego czy jazzu, Inti - jak drzazga wbita w palec - będzie irytować. Wierzę jednak, że przy odrobinie dobrej woli, wyrozumiałości i otwartości ostatnie jak na razie dzieło Delville’a spotka się z uznaniem ze strony jak najszerszego grona odbiorców, a przysłowiowa zadra okaże się być zwykłym, niewinnym paprochem.
_________________________________________________________________________________________
(1) Dennis Rea, The Serendipitous Sojourn of Michel Delville, wywiad z Michelem Delvillem z dnia 13 października 2011: http://moonjune.com/blog/10.31.11_interview_michel-delville/ (dostęp 21 sierpnia 2014).
(2) Tamże.